Tego jeszcze nie było – dwóch Polaków walczących na obcym ringu o tytuły mistrzów świata tej samej kategorii, junior ciężkiej (90,7 kg). Z tą tylko różnicą, że dla Włodarczyka była to ósma obrona pasa WBC, a niepokonany Kołodziej o mistrzowski tytuł bił się po raz pierwszy.
Jego walka nie trwała długo. Padł na deski po lewym sierpowym mistrza Lebiediewa już w drugiej rundzie. Kołodziej ponoć jeszcze podczas przygotowań w Wiśle doznał kontuzji prawej dłoni, ale to nie zmienia faktu, że nie był gotowy mentalnie na tak wielkie wyzwanie. Pieniądze zarobił spore (150 tysięcy złotych), ale zaprezentował się fatalnie. Po latach zwycięskich walk z przeciętnymi rywalami skoczył na bardzo głęboką wodę i okazało się, że nie umie pływać.
Porażka Kołodzieja z Lebiediewem była w pewnym sensie wkalkulowana w tę piekielnie ryzykowną moskiewską misję. Ale nikt nie spodziewał się tak słabej postawy „Diablo" Włodarczyka w starciu z Grigorijem Drozdem. 35-letni były kick bokser i mistrz tajskiego boksu swymi umiejętnościami zaskoczył już w ubiegłym roku. Też w Moskwie wygrał przed czasem z innym Polakiem, Mateuszem Masternakiem, i odebrał mu tytuł mistrza Europy.
Teraz zabrał Włodarczykowi znacznie cenniejszy pas WBC i przy okazji obnażył wszystkie jego słabości. „Diablo" zarobił 230 tys. dol., ale stracił więcej.
Pojedynek od początku do końca toczył się pod dyktando Drozda, co bezlitośnie potwierdzają statystyki. Rosjanin zadał 256 (z 415) celnych ciosów, a „Diablo" tylko 67 z 200. Nic dziwnego, że punktacja nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, kto był lepszy: 2 x 119:108 i 118:109. Na tym poziomie to klęska. A Polak był jeszcze liczony w ósmej rundzie, gdy przyklęknął po jednym z ciosów rywala.