Nie udało się opłynąć globu bez zawijania do portu, ale pan już się odgraża, że w przyszłym roku spróbuje po raz kolejny. Zawsze był pan taki uparty?
Tomasz Cichocki: Pewnie tak, chociaż nie mnie mówić o moim charakterze. Podejrzewam, że żona miałaby nieco inne określenie niż upór, ale rzeczywiście staram się zawsze doprowadzać rozpoczęte działania do końca. Tak pewnie już zostanie, bo jestem coraz bardziej zdeterminowany. Razem z teamem brzegowym mam już przygotowany terminarz i we wrześniu przyszłego roku startuję. Niestety, jestem też niecierpliwy, co powoduje, że wypływam w rejsy może nie do końca przetestowanym sprzętem, chociaż w tym przypadku nie miało to żadnego znaczenia, bo nikt nie był w stanie przewidzieć takiego sztormu. Tę potyczkę ocean wygrał – co do tego nie ma wątpliwości – ale to nie jest do końca tak, że się nie udało. Zgięty maszt uniemożliwił mi po prostu dalsze pływanie.
Wspomniał pan o żonie. Pewnie nie ma z panem łatwego życia...
Ewa ponosi największy koszt tego wszystkiego. Raz, że nie ma faceta w domu, dwa, że kiedy nie ma ze mną łączności, zamartwia się po nocach, bo nie wie, czy żyję. Ona też odpiera ataki na siebie i na mnie, bo jest ich mnóstwo: że jestem nieodpowiedzialny, bo zostawiam ją, dom, dzieci. Ona musi z tym wszystkim walczyć, mieć odpowiedź na każde pytanie. Można powiedzieć, że Ewa to dopiero ma twardy charakter, ja jestem przy niej mały pikuś.
Nigdy nie usłyszał pan od niej żadnego ultimatum?