Od czasu, gdy pierwszy raz dopadł ją strach przed zwycięstwem i przegrała półfinał US Open z włoską pchełką Robertą Vinci, w ważnych meczach panikuje. W Australian Open stawką nie był już kalendarzowy Wielki Szlem, lecz tylko wyrównanie rekordu Steffi Graf (22 wielkoszlemowe zwycięstwa), a mimo to pokonała ją Andżelika Kerber. W Indian Wells, gdzie przy fanfarach całej sportowej Ameryki, wróciła rok temu, puszczając w niepamięć dawny rasistowski incydent, też były duże emocje i Serena w niedzielę nie dała rady Wiktorii Azarence.
Trudno wnioskować o cudzym życiu bez osobistej znajomości, ale obawiam się, że nie wiemy czegoś ważnego o młodszej z sióstr Williams.
Nikt wiarygodnie nie wytłumaczył, dlaczego dwa lata temu podczas deblowego meczu w Wimbledonie zataczała się i nie mogła trafić w piłkę, zanim Venus sprowadziła ją do szatni. Nawet amerykańscy dziennikarze będący blisko klanu Williamsów nie starali się wyjaśnić tego incydentu.
Pamiętam, jak siostry wkraczały do wielkiego tenisa, jak w Paryżu nastoletniej Venus rozsypały się na korcie koraliki i zbierała je przy oklaskach publiczności. Ale to nie znaczy, że młode Amerykanki były w szatni lubiane, wprost przeciwnie, rywalki skarżyły się na ich butę. Próbowano tłumaczyć, że jest to reakcja na rasizm, którego doświadczały w młodości, ale tak zupełnie tego kota ogonem odwrócić się nie udało: zwycięstwa dawały prestiż i pieniądze, ale szacunku rozumianego tak normalnie, po ludzku, nie zapewniały.
Jeśli chodzi o osiągnięcia, Serenę można porównać z Rogerem Federerem, lecz takiej aureoli (czasem nawet przesadnej), jaka otacza Szwajcara, nigdy wokół niej nie widzieliśmy.