Skończyły się czasy, gdy na mundial czekaliśmy jak na święto, podczas którego zobaczymy coś nowego, co zapewni przewagę i stanie się wzorem dla całego świata. Jakąś „brazylianę” Pelego i jego partnerów, „futbol totalny” Holandii Rinusa Michelsa oraz Johana Cruyffa, grę bez skrzydłowych Anglii Alfa Ramseya czy hiszpańską tiki takę Xaviego i Andresa Iniesty.
Do tego dochodziły największe gwiazdy, mówiło się więc o mistrzostwach Pelego (1958), Garrinchy (1962), niezwyciężonej, być może najlepszej w historii Brazylii z Pele, Rivelino i Jairzinho (1970), mundialu Franza Beckenbauera i Johana Cruyffa (1974), Diego Maradony (1986), Zinedine Zidane’a i trójkolorowej Francji (1998), Ronaldo (2002). Późniejsze mistrzostwa po prostu się odbyły. Miały swoich bohaterów, ale pamięć o nich mijała po czterech latach, gdy pojawiały się nowe gwiazdy, a stare czasami z hukiem spadały. Tak właśnie będzie z mistrzostwami w Rosji.