Szef MKOl Jacques Rogge podczas ceremonii otwarcia z trudem powstrzymywał płacz, gdy KD Lang śpiewała cohenowskie „Hallelujah” dedykowane Nodarowi Kumaritaszwilemu. Pamięć 21-letniego saneczkarza, który zabił się podczas treningu, uczczono minutą ciszy, flagi olimpijskie zostały opuszczone do połowy masztu.
Igrzysk ten wypadek jednak nie zatrzymał, bo nie mógł. Nawet gruzińscy sportowcy, choć zapłakani i w szoku, nie zrezygnowali ze startu ani z udziału w ceremonii. Wyszli na stadion z czarnymi opaskami i szalikami.
Zawody saneczkarzy też ruszyły o czasie, choć po zmianach na torze. Ostatni zakręt, z którego Kumaritaszwili – syn prezesa gruzińskiej federacji saneczkarskiej – został podczas treningu wyrzucony poza tor, na słup podtrzymujący dach, jest teraz inaczej wyprofilowany, zamontowano tam też osłonę.
Tor nie jest już tak mocno schłodzony, dzięki temu saneczkarze jadą wolniej. Aby jeszcze bardziej ograniczyć prędkość, skrócono przejazdy. Mężczyźni startowali z tego miejsca, z którego miały zaczynać kobiety, a panie zaczną tam, gdzie zwykle jest miejsce startu dla juniorów.
Poszukiwanie winnych wypadku Gruzina zawieszono, bo trzeba było zaczynać zawody. Na razie obowiązuje wersja, że to był błąd niedoświadczonego zawodnika, w pechowych okolicznościach. Wprawdzie saneczkarze od dwóch lat mówili, że tor w Whistler jest zbyt szybki i niebezpieczny, a jeden z zakrętów nazwali „fifty-fifty”, bo tak oceniali ryzyko wywrotki, ale oficjele odpowiadają, że ryzyko jest w ten sport wpisane. I w całe zimowe igrzyska. Kumaritaszwili był już czwartą ich ofiarą. Podczas letnich igrzysk, mimo ich dłuższej historii, zmarło podczas treningów lub startów tylko dwóch sportowców.