Depresja gangstera

Przyznał się, ale na swoich warunkach. Nadal nie wiemy, po co mu to było.

Publikacja: 18.01.2013 22:51

Pierwsze pięć minut Lance'a Armstronga w show Opry Winfrey było jak trzęsienie ziemi. Ale potem napi

Pierwsze pięć minut Lance'a Armstronga w show Opry Winfrey było jak trzęsienie ziemi. Ale potem napięcie spadało

Foto: AFP

Nie powiedział o dopingu nic, czego byśmy już nie wiedzieli z raportu Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA). Od niektórych pytań się uchylił, w niektórych odpowiedziach kluczył, a bywało, że i urągał zdrowemu rozsądkowi. Choćby wtedy gdy mówił, że nie szprycował się po powrocie do sportu w 2009 roku, a USADA ma dowody, że nadal płacił wówczas doktorowi Michele Ferrariemu, arcymistrzowi dopingu.

Gdy bawił się w językowe niuanse: że nie zmuszał swoich pomocników z peletonu do brania dopingu, nie szantażował, że stracą pracę, jeśli nie zaczną się szprycować, a tylko stwarzał atmosferę i dawał taki przykład, że dla nich to był logiczny wybór. Albo wtedy, gdy przekonywał, że darowizna dla Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI) nie była żadną łapówką za wyciszenie dopingowej wpadki z 2001 roku, bo nie było żadnej wpadki. Dał pieniądze, bo UCI go poprosiła, miała mało pieniędzy, a on dużo. Logiczne, prawda?

– Krzywdziłem ludzi tak bardzo, że mają prawo nigdy mi nie wybaczyć Lance Armstrong

Lance zbyt łatwo się rozgrzeszał, nazywając swoje najczarniejsze lata lekkomyślnością, a siebie – niedoskonałym. Krew się gotowała, gdy Oprah Winfrey pozwalała mu uciekać z różnych pułapek tego wywiadu, gdy ją obłaskawiał ckliwymi kawałkami o rodzinie i raku. A jednak trudno im zarzucić, że zmarnowali nasz czas.

Warto było to obejrzeć, choćby dla tych pierwszych kilku minut, podczas których Oprah załatwiła to, czego kontrolerzy, śledczy, dziennikarze nie zdołali z Armstronga wycisnąć przez kilkanaście lat. – Przyjmuję tylko odpowiedzi: „tak" albo „nie" – powiedziała i zaczęła litanię. EPO? Transfuzje? Hormon wzrostu? Inne substancje? W każdym z siedmiu wygranych Tourów? A Lance odpowiadał. Tak. Tak. Tak. Tak. Tak.

Doping nazywał tak naturalnym w kolarstwie, jak pompowanie kół i nalewanie wody do bidonu. Mówił o tym po latach rzucania się do gardła każdemu, kto się ośmielił zasugerować, że legenda Tour de France ma coś do ukrycia. Po latach pozywania do sądu, zastraszania niepokornych, wyzywania mówiących prawdę od „k...ew" (o masażystce Emmie O'Reilly), od „pi....lonych troli" (o dziennikarzu Davidzie Walshu).

– Spójrz na tego aroganckiego sukinsyna – mówił w czwartek do Opry, gdy mu pokazała nagranie jego krzywoprzysięstwa: zeznanie w procesie z firmą SCA Promotions o wypłatę premii, w którym Lance wyparł się dopingu. – Dziś na pytania z tego procesu odpowiedziałbym inaczej – zapewniał. Na szczęście dla Lance'a, to było osiem lat temu i sprawa jest już objęta przedawnieniem.

On w ogóle miał szczęście, nawet jeśli u Winfrey przedstawiał się jako człowiek, którego to szczęście złapało w pułapkę: bo jego opowieść o pokonaniu raka i wygraniu siedmiu Tourów była tak piękna i doskonała, że nie miał siły z tym zerwać. Aż nagle poczuł, że traci kontrolę nad własnym życiem, a niczego tak w życiu nie nienawidzi, jak utraty kontroli.

– Nie spodziewałem się, że to wszystko urośnie do takich rozmiarów, że konsekwencje będą tak wielkie. Wiem, że jest już za późno na prawdę, i że to moja wina – mówił. Brzmiał przekonująco. Ale powinien zapytać innych kolarzy, co dla nich oznaczała utrata kontroli. Może nie od razu rodziny zmarłych Marco Pantaniego czy Jose Marii Jimeneza, których zabiła dopingowa depresja. Wystarczy Szkota Davida Millara, który w przeciwieństwie do Lance'a dopingową skruchę połączył z odsłonięciem wszystkich swoich tajemnic. – Chciałbym mieć szansę powiedzieć prawdę Oprze, a nie śledczym z komisariatu w Biarritz – mówił Millar po wywiadzie Armstronga, nawiązując do swojego aresztowania za doping w 2004 roku.

Armstrong, tłumacząc się u Winfrey (druga część wywiadu, poświęcona głównie jego biznesowemu imperium i rodzinie, została pokazana w nocy z piątku na sobotę), że w jego pokoleniu kolarzy nie dało się wygrywać bez dopingu, że nie czuł się oszustem, bo brał to samo co inni, jednocześnie miał rację i się mylił.  Od kiedy wrócił wyleczony z raka – a przyznał, że brał też przed chorobą, tyle że dopiero wygrana z nowotworem zamieniła go w tyrana i sportowca, który chce sukcesów za wszelką cenę – nie walczył z rywalami na równych prawach. Wstrzykiwał sobie to samo, ale według rozpisek najdroższych speców.

Był ostrzegany o kontrolach, był – pośrednio – biznesowym wspólnikiem Heina Verbruggena, czyli wieloletniego szefa światowego kolarstwa. Na jego skinienie prezydent Nicolas Sarkozy wymieniał władze paryskiego laboratorium antydopingowego, a rozbestwiony takimi przyjaźniami Lance wpadł w furię, gdy Barack Obama, wtedy jeszcze kandydat na prezydenta, w samym środku kampanii wyborczej wymówił się od uświetnienia imprezy promującej fundację Livestrong, bo miał zapełniony kalendarz.

Armstrong nawet Obamie – przez pośrednika senatora Johna Kerry'ego – groził, że przekaże opinii publicznej, iż demokratom nie zależy na ludziach chorych na raka. A wobec maluczkich bywał potworem. W rozmowie z Oprah nie był w stanie sobie przypomnieć – albo dobrze udał niepamięć – że zastraszył Emmę O'Reilly pozwem sądowym o horrendalnie wysokie odszkodowanie, choć wiedział, że ona mówi prawdę. – Nie pamiętam, Oprah. Tylu ludziom wytaczaliśmy procesy... – mówił.

Dziennikarze „L'Equipe" trafili w sedno, zapowiadając, że to będzie nie spowiedź dopingowicza, ale upadłego ojca chrzestnego. Właśnie to, a nie wyliczanki dopingowe były w tej rozmowie najciekawsze. I najbardziej zaskakujące.

Spodziewaliśmy się, że usłyszymy od Armstronga wystudiowane skamlenie i jakąś propozycję ugody. Ugody z publiką: ja was wzruszę, a wy dacie mi drugą szansę. Ugody z władzami antydopingowymi i kolarskimi: zdradzę wam kilka smacznych tajemnic, a wy mi złagodzicie karę.

Niczego takiego nie było. Armstrong zapowiedział  wprawdzie, że jeśli powstanie kolarska komisja prawdy i pojednania, to będzie „pierwszy w drzwiach", ale jednocześnie dał do zrozumienia, że nikogo nie sypnie, nie chce zeznawać przeciw innym, tylko w sprawie swoich błędów.

– Krzywdziłem ludzi. Niektórych tak bardzo, że nie mam dziś prawa żądać od nich wybaczenia. Jestem człowiekiem niewiarygodnym. Nie mam moralnego prawa do oczyszczania kolarstwa. Resztę życia spędzę, próbując odzyskać zaufanie i przepraszając. Już kontaktowałem się z tymi, których krzywdziłem, i będę to robił dalej – mówił. Te bezwarunkowe przeprosiny sprawiają, że trudno ten wywiad zbyć wzruszeniem ramion, powiedzieć, o co Armstrongowi naprawdę chodziło, jaka jest z tego nauka. Oby nie tylko taka, że nawet ojcowie chrzestni miewają słabsze dni.

Sport
Witold Bańka dla "Rzeczpospolitej": Iga Świątek i Jannik Sinner? Te sprawy dały nam do myślenia
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Sport
Kiedy powrót Rosji na igrzyska olimpijskie? Kandydaci na szefa MKOl podzieleni
Sport
W Chinach roboty wystartują w półmaratonie
Sport
Maciej Petruczenko nie żyje. Znał wszystkich i wszyscy jego znali
Sport
Czy igrzyska staną w ogniu?