Wiadomość nie jest tak radosna, jak ta o komunizmie w interpretacji Joanny Szczepkowskiej, ale coś jednak mówi o przełomie, jaki dokonał się w polskim futbolu.
Żyleta była miejscem kultowym. Tam powstawały najlepsze pomysły na oprawy, jakich zazdrościła Legii cała Polska. Stamtąd dochodził do piłkarzy najlepszy doping. Zawodnikom Legii rosły od niego skrzydła, a ich przeciwnikom ze strachu rozwiązywały się buty. Reprezentacja Polski wolała grać na Łazienkowskiej niż na Stadionie Śląskim, bo w Chorzowie czegoś takiego jak Żyleta nie było. „Sen o Warszawie” intonowany przez Żyletę brzmiał jak „You’ll Never Walk Alone” w wykonaniu trybuny Kop w Liverpoolu.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie ciemna strona Żylety. Niestety, bywała ona też miejscem, gdzie rodzi się agresja, chamstwo, nietolerancja, co przeobraziło się w końcu w wojnę kibiców z klubem, który podobno mają w sercu („Legia to my”), odmawiając innym prawa do takiej samej, a może zdrowszej, miłości. Na trwającym półtora roku bojkocie władz klubu stracili wszyscy.
Kiedy kibice postanowili pożegnać Żyletę przed rozbiórką stadionu, na Łazienkowską wróciło życie. Maciej Iwański, który gra w Legii od kilku miesięcy, był w szoku, bo do tej pory nie miał okazji się przekonać, jaka to jest siła. Wrócił doping, flaga „sektorówka” z panoramą Warszawy, żadnych obraźliwych haseł pod adresem gości z Wrocławia ani ITI, bez którego nie byłoby dzisiejszej Legii. Było miło, czyli tak, jak chcemy, żeby było, kiedy idziemy na mecz.
To, że prawie każdy widz z Żylety wziął sobie na pamiątkę fotelik, na którym siedział w piątek, uważam za czyn o znikomej szkodliwości społecznej. I chociaż zgody na tę samowolę Legia nie wydała, to nie dała też zakazu. I kiedy zdezorientowani ochroniarze, a za stadionem policjanci, widząc wychodzących kibiców z fotelikami pod pachą, pytali władze Legii, co zrobić, usłyszeli w odpowiedzi: nic.