Próbowałem to ustalić mniej więcej 15 lat temu i uzyskałem odpowiedzi identyczne z tymi, które parę dni temu padły u stóp Góry Parkowej. Świadczy to niekoniecznie o mojej wyjątkowej przenikliwości, lecz raczej o tym, że od strony ekonomicznej futbol nic a nic się przez te kilkanaście lat nie zmienił.
A zatem piłka nożna nie jest biznesem i na dłuższą metę nie da się na niej zarobić. Z bardzo prostego powodu: jak na działalność gospodarczą za dużo w niej decyzji sentymentalnych i emocjonalnych, czyli całkowicie irracjonalnych. Dotyczy to nie tylko naszego, odrobinę opóźnionego wobec większości Europy, podwórka. Wszak nie bez przyczyny kluby grające w najsilniejszej europejskiej lidze – angielskiej Premiership – są zadłużone po korony swoich wspaniałych stadionów. Długi sięgają w sumie 3 miliardów funtów. To dziwne, bo przecież produkt jest w Anglii najlepszy z najlepszych, stadiony nowoczesne, organizacja wzorcowa, popyt co najmniej zadowalający, a efekt finansowy katastrofalny. Jak jednak ma być inny, skoro koszty są wyższe niż wpływy.
Mądrzy ludzie ustalili w Krynicy, że futbol żyje ponad stan. Wydatki na transfery i pensje dla zawodników oraz trenerów osiągnęły horrendalny poziom. – Kluby zaczęły się zatracać, coś trzeba z tym zrobić – rzekł były minister sportu Irlandii Brendan Kenneally, który pofatygował się z Dublina aż w Beskid Sądecki, by tę głęboką myśl wyrazić.
Ponoć ma coś z tym zrobić UEFA, która chce wprowadzić limit wysokości wynagrodzeń. Ciekawe, w jaki sposób w wolnych krajach, gdzie kluby piłkarskie są własnością prywatną, da się taki ambitny plan zrealizować. No, ale może nie doceniam Michela Platiniego.
O tym, że futbol ma niewiele wspólnego z biznesem, świadczą najświeższe wydarzenia w warszawskiej Polonii. Właściciel klubu Józef Wojciechowski zwolnił właśnie 13. trenera w ciągu czterech lat. Biznes to dla niego znana firma deweloperska, która przynosi zysk. Piłka zaś to chyba rodzaj bardzo kosztownej zabawy, w której umiar i chłodna kalkulacja tylko by przeszkadzały.