Rz: Kiedy pomyślał pan pierwszy raz: wiosna 2011 to będzie moje pożegnanie?
Adam Małysz:
Decyzję podjąłem przed igrzyskami w Vancouver. Musiałem tylko dojrzeć, żeby ją przekazać. Teraz mogę wreszcie powiedzieć: to moje ostatnie mistrzostwa świata, a konkurs skoków do celu, w Zakopanem 26 marca, będzie zakończeniem kariery. Nie chciałem robić hucznego pożegnania. Ale mój sponsor przekonał mnie. Miał rację. To się należy kibicom.
Co jest silniejsze: niecierpliwość, by się przekonać, jak będzie w nowym życiu, czy obawa, że czegoś zabraknie?
Od kiedy podjąłem decyzję, zacząłem rozmawiać z bliskimi. Czasami zapadało długie milczenie, nie mieliśmy pewności, czy robię dobrze. Ale kierowało mną przekonanie, że coś dostałem od Boga: strzegł mnie od poważnych kontuzji. I zacząłem to odczytywać jako znak, ostrzeżenie: Ja ci coś daję, Adam, ale ty nie przesadzaj. Upadek w Zakopanem mógł się przecież dla mnie skończyć jak dla Ville Larinto, zakończeniem sezonu. Nie ma co kusić losu. W tym roku czułem już ogromne zmęczenie. Po Vancouver narzuciłem takie tempo: przygotowywałem się do Oslo, zdałem maturę, o której mi się wcześniej nawet nie śniło. Nie wyobrażałem sobie, że pogodzę szkołę ze skokami. To wszystko mnie przytłoczyło, nie było kiedy odpocząć. Więc czuję i ulgę, i smutek.