U nas rugby to dyscyplina niszowa, ale dla kibiców ze wszystkich krajów anglosaskich, RPA i Francji nie ma teraz ważniejszej sprawy.
Cztery lata temu, podczas turnieju we Francji, na trybunach zasiadły ponad 2 miliony kibiców, a przed telewizorami – nawet ponad 4 miliardy widzów. Sukces Pucharu Świata jest ewidentny, ale początki turnieju wcale nie były łatwe. Trzeba było kilkudziesięciu lat starań, żeby Międzynarodowa Rada Rugby (IRB) zgodziła się na rozegranie pierwszego turnieju.
Pomysły pojawiały się już w latach 50. zapewne razem z rosnącą popularnością piłkarskich mistrzostw świata, ale konserwatywni rugbyści wciąż obawiali się, że pójście tą drogą zagrozi amatorskiemu duchowi sportu. Udało się dopiero w latach 80. Za rozegraniem turnieju głosowali wtedy nawet przedstawiciele RPA, choć nie mogli grać, bo to był czas bojkotu południowoafrykańskiego sportu za apartheid. Kiedy już zapadła pozytywna decyzja, to trzeba było jeszcze wybrać rok, najlepiej taki, żeby nie spotkać się z igrzyskami, czy piłkarskim mundialem, więc padło na 1987. Pierwszymi gospodarzami zostali ci, którym najbardziej zależało, czyli Australia i Nowa Zelandia.
Turniej wygrali Nowozelandczycy, może było im łatwiej, bo nie było RPA. Potem, kiedy apartheid się już skończył, turniej od razu zorganizowano w Południowej Afryce (1995). Wygrali gospodarze, a Puchar Williama Webba Ellisa razem z kapitanem drużyny podniósł Nelson Mandela. Kwalifikacje do tego turnieju są trochę dziwne. O udział stara się ponad 90 krajów, ale miejsc do zdobycia jest tylko osiem, bo 12 zespołów ma zagwarantowany udział, ponieważ zajęły miejsce w czołowej trójce swoich grup na poprzednich mistrzostwach.
Może to jeszcze pozostałość po tych czasach, gdy do pierwszego turnieju nie było kwalifikacji, tylko zaproszenia. A poza tym tradycja to w tym sporcie rzecz święta. Kibice nie zadają sobie jednak takich pytań, dla nich najważniejsze jest, że turniej już się rozpoczyna i jajowata piłka wreszcie poszła w ruch.