Wiem, że, świecie wielkiego sportu lekko- atletyka jest tak naprawdę biedakiem. Bogaty jest futbol, tenis lub golf. Szukając sponsora, na początku zwracam uwagę na to, czy w firmie-kandydacie na sponsora są osoby biegające, czy wśród menedżerów z zarządu ta sprawa ma wymiar osobisty – to często pomaga. Druga rzecz: nie trzeba prosić o minimum, trzeba prosić o maksimum. Są też dwa sposoby pokazywania zysków ze sponsorowania biegania. Jeden klasyczny – to reklama dzięki pokazywaniu logo i obecności w mediach, drugi to zachęcanie do tworzenia wizerunku firmy, która robi biznes w duchu odpowiedzialności społecznej. Chyba najlepszym wyjściem jest połączenie wszystkich tych sposobów.
Czy bieganie wciąż potrzebuje wielkich idoli, osobowości takich jak Fred Lebow czy Grete Waitz?
Biegałem w Nowym Jorku, znałem Freda Lebowa. Był pionierem i pionierów się pamięta. Grete Waitz też była bohaterką swoich czasów. Ale przecież są następcy: wszyscy wiemy, kim jest Haile Gebrselassie, co zrobiła Paula Radcliffe. W każdym kraju są też lokalni idole, u nas w Hiszpanii to na przykład Abel Anton. Ale wydaje mi się, że każdy z biegaczy jest przede wszystkim bohaterem w swoim domu, w swoim środowisku. Sąsiedzi wiedzą, że wybiega rano na trening, w pracy wiedzą, że pojechał na zawody. To też oznacza trochę dumy. No i samo bieganie daje poczucie szczęścia.
Ile maratonów pan ukończył?
Dziewiętnaście i na razie wystarczy. Ale wciąż biegam, może już nie tak intensywnie jak dawniej, bo miałem poważne problemy ze zdrowiem, ale walczę. Biegacze to wojownicy.
Czym wyróżnia się maraton w Walencji, który pan organizuje?