Rz: Płacze pan jeszcze czasami po rozczarowaniach na skoczni?
Kamil Stoch: Tej zimy nie płakałem. Była jedna dotkliwa porażka, w Lillehammer nie awansowałem do finałowej serii, ale zareagowałem raczej złością. Popełniłem błąd, którego można było uniknąć. Mamy teraz sezon bez wielkiej imprezy, emocje będą inne, więc nie sądzę, żeby łza poleciała. Ale w poprzednim sezonie się zdarzało. Na przykład po konkursie na dużej skoczni w mistrzostwach świata w Oslo (Stoch upadł przy lądowaniu w drugiej serii i zajął 19. miejsce – piw).
Jest pan pracoholikiem?
Nie, jestem po prostu solidny. Umiem się odciąć od pracy, gdy jestem z rodziną, gdy są święta, urlop. A jeśli już do mnie wtedy skoki wracają, to nie jako obsesja czy jakiś przykry przymus. Wracają jako przyjemność. Nie tylko z sukcesów, punktów, metrów. Wspominam też to wszystko, co skokom towarzyszy.
Dobry skok da się zakodować w głowie? Taki jak ten z finałowej serii w Engelbergu, który dał panu drugie miejsce w ostatnim konkursie przed świętami? Albo ten z poniedziałku w Wiśle, gdy pan leciał po mistrzostwo Polski?