To trzeci bieg z upadkiem Justyny Kowalczyk, od kiedy Puchar Świata wjechał do Skandynawii. Były dwa w wyścigu łączonym w Lahti, jeden w finale sprintu w Drammen i wczoraj w półfinale w Sztokholmie. Wszystkie w biegach, po których Polka sobie dużo obiecywała, wszystkie w stylu klasycznym, a nie dowolnym, za którym nie przepada.
Na koniec sezonu wróciliśmy do punktu wyjścia: do nerwówki z początku zimy, gdy też biegi były w Skandynawii, a Justyna stawała się w nich najtrudniejszą przeciwniczką dla siebie samej. Bo jedno niepowodzenie napędzało ją do jeszcze ostrzejszej walki, zabierało spokój, podpowiadało złe decyzje.
Ona sama dziś nie wie, czy to bardziej zmęczenie, błędy czy pech. I nie chodzi o to, że uciekła czwarta z rzędu Kryształowa Kula, bo to jest jasne od kilku dni. Tylko o odzyskanie pewności siebie, bo duma mistrzyni została ostatnio mocno poobijana. A Kowalczyk, nawet jeśli mówi, że myśli już o wiośnie i operacji kolana, na starcie staje zawsze po to, żeby wygrać.
W Sztokholmie, jak w Drammen, zapłaciła za to, że bardzo mocno ruszyła do odrabiania strat. Znów wypadła na zakręcie, tym razem przygotowując sobie pozycję do ataku przed finiszową prostą. Chciała gonić drugie miejsce dające awans, szarpnęła, a narta została w miejscu i podwinęła się. Justyna zajęła w tym biegu piąte miejsce, a niewykluczone, że gdyby nie zryw i upadek, awansowałaby do finału dzięki dobremu czasowi, bo ten półfinał był bardzo szybki.
Justyna też była szybka, w kwalifikacjach zajęła drugie miejsce za Moną-Lisą Malvalehto, Bjoergen ten bieg się nie udał, zajęła 12. miejsce. Ćwierćfinał też zaczęła źle, została za Polką. Ale na pierwszym ostrym zakręcie już wskoczyła przed nią i role się odwróciły. W półfinale na tym samym zakręcie Justyna została razem z nią z tyłu. Marit znalazła sobie miejsce, by przeskoczyć do przodu, Polka nie.