Sezon się kończy, jedni awansują w tabeli, inni spadają. Nic dziwnego, że przy okazji kibicom udzielają się emocje, a wraz z nimi skłonność do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę. Trzeba pamiętać, że ręka jest w tym działaniu kluczowa, bo sprawiedliwość często polega na biciu.
Kibice są przeświadczeni, że robią słusznie, bo bronią honoru barw klubowych i próbują zmobilizować świetnie opłacanych zawodników. Z bohatera łatwo stać się wrogiem, wystarczy kilka przegranych spotkań i na nic zdają się tłumaczenia, że taki jest sport, a przeciwnik był po prostu lepszy. Wiedzą coś o tym piłkarze Legii, bo „Żyleta" głośno dopinguje, ale też wymaga i słabe występy wybacza z trudem.
Po czwartkowej porażce z Lechią Gdańsk 0:1, która praktycznie przekreśliła szanse Legii na mistrzostwo Polski, odżyły wspomnienia z poprzedniego sezonu. Schodzących do szatni zawodników żegnały podobno okrzyki „Uważajcie, bo skończycie jak Rzeźniczak". Niedługo później do autokaru próbował wedrzeć się jeden z kibiców, ale został powstrzymany przez ochroniarzy.
W zeszłym sezonie, gdy Legia po kolejnej porażce (2:3 z Ruchem Chorzów) coraz bardziej oddalała się od mistrzostwa Polski, piłkarzom o ich obowiązkach postanowił przypomnieć Piotr „Staruch" Staruchowicz. W twarz dostał Jakub Rzeźniczak, ale niedługo potem, gdy zrobił się skandal na całą Polskę, doszło do spektakularnego pojednania obu panów.
Czy było to ze strony Rzeźniczaka szczere pojednanie, czy strach przed przywódcą kiboli - ciężko zgadnąć. Faktem jest, że miesiąc później, po słynnym finale Pucharu Polski w Bydgoszczy, wygranym z Lechem w rzutach karnych 5:4, piłkarze dali potrzymać trofeum Staruchowiczowi. Ten sam gest powtórzyli niedawno w Kielcach, tym razem po zwycięstwie nad Ruchem Chorzów.