– Nie potrafię przekazać, jak się dziś czuję. To spełnienie moich marzeń – cieszył się Wiggins po triumfie w sobotniej jeździe na czas z Bonneval do Chartres. Niedzielny etap przyjaźni z metą na Polach Elizejskich tradycyjnie niczego już nie zmienił. Wygrał go mistrz świata Mark Cavendish, też Brytyjczyk, też z grupy Sky.
32-letni Wiggins czekał na tę chwilę od dziecka. Każdego dnia o celu przypominały mu wiszące w pokoju plakaty Hiszpana Miguela Induraina, pięciokrotnego zwycięzcy TdF (1991–1995) i Belga Johana Museuuwa, mistrza świata (1996) nazywanego „Łowcą klasyków". Gdy koledzy marzyli o zdobyciu piłkarskiego pucharu Anglii, on chciał choć jeden dzień przejechać w żółtej koszulce lidera. Przejechał dwa tygodnie.
– Przez ostatnie 10 km sobotniego etapu myślałem o rzeczach, które spowodowały, że stałem się silniejszy. O ojcu, który zostawił moją mamę, kiedy byłem dzieckiem. O dziadku, który pomagał mnie wychować, a zmarł dwa lata temu, gdy jechałem w Tourze – opowiadał Wiggins.
Urodził się w Gandawie, ale dzieciństwo spędził w Londynie. Kolarstwo torowe zaczął trenować w wieku 12 lat. Na igrzyskach w Sydney zdobył brąz, z Aten przywiózł medale każdego koloru, w Pekinie wywalczył dwa złota. I zdecydował, że pora na nowe wyzwania. Z toru wyjechał na szosę.