Do wyborów jeszcze trzy nieprzespane noce, dopiero od dzisiaj wszyscy najważniejsi delegaci będą w Warszawie i handel głosami przyspieszy, a do piątkowego maratonu głosowań, przemówień i narad w hotelu Sheraton nikt nikomu pełnej prawdy nie powie.
Emocje są takie, że krąży nawet informacja o baronie – tak się w związkowej nomenklaturze nazywa szefów wojewódzkich związków piłkarskich – który delegatom ze swojego okręgu będzie kazał robić telefonami zdjęcia ich kart wyborczych, żeby mieć dowód, że zagłosowali tak, jak się z nimi umawiał.
Ludzie zaangażowani w układanie sojuszy mówią, że tak nieoczywistych wyborów jeszcze w PZPN nie było, a jakby zliczyć głosy, które niby ma obiecane każdy z pięciu kandydatów, to wyszłoby, że delegatów jest ponad 300. A głosuje tylko 118.
Dlatego każdy z kandydujących – Stefan Antkowiak, Zbigniew Boniek, Roman Kosecki, Zdzisław Kręcina, Edward Potok – może jeszcze udawać pewnego swych szans.
Ale z informacji „Rz" wynika, że jeśli żadna strona nie odpali w ostatnich dniach jakiejś bomby, to w piątek w walce o władzę w PZPN liczyć się będą tylko Edward Potok, czyli szef łódzkiego związku piłkarskiego, kandydat wywodzący się z najbardziej betonowych frakcji związku, i poseł PO Roman Kosecki, czyli człowiek z zewnątrz, ale nie tak radykalny jak inny były piłkarz Zbigniew Boniek. Boniek pewnie zwyciężyłby, gdyby prezesa PZPN wybierano w wyborach powszechnych, ale u delegatów już tak dużych szans nie ma, choć jego stronnicy broni jeszcze nie składają. Wybór skompromitowanego Zdzisława Kręciny byłby prowokacją, i tak daleko się związek nie posunie. A Stefan Antkowiak jest ze wszystkich kandydatów najmniej aktywny, nie jeździ w teren, nie zabiega o poparcie, niewiele obiecuje i pojawiają się nawet głosy, że zrezygnuje przed wyborami.