Kazimierz Deyna. Nie rusz Kazika, bo zginiesz

65 lat skończyłby dziś, 23 października, Kazimierz Deyna. Nie byłoby bez niego trzeciego miejsca na mundialu i sukcesów Legii. Kochano go i wygwizdywano za życia, a on nie umiał sobie z nim poradzić

Publikacja: 23.10.2012 01:01

Kazimierz Deyna. Nie rusz Kazika, bo zginiesz

Foto: Reporter

Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

W październiku 1966 roku Kazimierz Deyna przyjechał do Warszawy. Miał 19 lat, ale już sporo doświadczeń. Był największą nadzieją rodzinnego Starogardu Gdańskiego, biła się o niego Lechia Gdańsk z Arką Gdynia, gdy grał w ŁKS ukrywał się przed patrolami WSW, które przypominały mu o konieczności odbycia służby wojskowej. Miał ją odbyć właśnie w Legii.

W mundurze chodził przez pierwszy miesiąc. Trafił do czołowego klubu w Polsce. Już wiedział, na czym polegają zabiegi działaczy, walki polityków, interesy trenerów i kolegów z boiska. Ale skończył tylko zasadniczą szkołę zawodową przy Starogardzkich Zakładach Obuwniczych, a jego podstawową lekturą był „Przegląd Sportowy”. Tak naprawdę życia zaczął się uczyć w stolicy. Zadbali o to jego nowi koledzy, wybitni piłkarze.

Rogale i kaczki

W drugiej połowie lat 60. Deyna stał się największym objawieniem na Łazienkowskiej. Legia nie zdobyła mistrzostwa od roku 1956. Musiała godzić się z supremacją drużyn śląskich, mimo że miała bardzo dobrych piłkarzy. Ambicje wojska i stolicy trzeba było odkładać z sezonu na sezon. Ale od jesieni 1966 roku ludzie zaczęli przychodzić już nie tylko „na Legię”, ale i „na Deynę”, a trzy lata później doczekali się mistrzostwa kraju. Deyna był świętością, wszelkie próby sfaulowania go kończyły się hasłem skandowanym przez kibiców: Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz!

Koledzy z drużyny nazwali go „Kaką”, dobrze nie wiadomo dlaczego. Przyjęło się, że chodziło o sposób wykonywania rzutów wolnych – „rogali” i „kaczek”. Deyna robił to w sposób do tej pory w Polsce nie oglądany. Podkręcał piłkę tak, że omijała mur z dowolnej strony i zatrzymywała się w siatce. Jak najlepsi Brazylijczycy.

Jego wielkość polegała na przewidywaniu tego, co może się wydarzyć na boisku. Podobno szachowy mistrz Garri Kasparow był w stanie przewidzieć 17 ruchów przeciwnika. Gdy się oglądało Deynę, można było mieć wrażenie, że przeciwnik nie wiedział, co zrobi za chwilę z piłką, a Deyna już czekał na nią tam, gdzie trzeba. Przeciwnicy oddawali mu ją prosto pod nogi.

Nie był zbyt szybki, unikał gry głową, jego drybling trudno nazwać południowoamerykańskim. Zarzucano mu, że wstrzymuje grę, kręcąc się z piłką w kółko. Ale on wiedział, co robi. Prosty chłopak z prowincji po wejściu na boisko stawał się profesorem zwyczajnym. Nim przyjął podaną przez partnera piłkę, już robił zwód, jaki po latach będzie stosował Zinedine Zidane. Dzięki temu był o kilka centymetrów i ułamek sekundy szybszy od przeciwnika.

Miał 180 cm wzrostu, ale dzięki wyprostowanej sylwetce sprawiał wrażenie wyższego. Biegał swobodnie z piłką między obrońcami, balansując ciałem. Potrafił podać dokładnie na kilkadziesiąt metrów, a gdy znajdował się 20 metrów od bramki, obrońcy już ogłaszali alarm. Z tej odległości każdy jego strzał mógł się zakończyć golem.

Na moje pytanie, jak to się robi, odpowiadał: – To proste. Wszyscy usiłują trafić w bramkarza, bo on przyciąga piłkę. Ja celuję w słupki. Kiedy piłka przeleci po niewłaściwej stronie, nikt nie ma do mnie pretensji. Kiedy wpadnie do bramki przy słupku, mówią, że jestem geniusz, a ja nie protestuję. Ale tak naprawdę moja skuteczność wynosi około 50 procent.

W ważnym meczu nie udało mu się strzelić gola z karnego tylko raz. W spotkaniu z Argentyną podczas mundialu w tym kraju. – Mój Boże, co oni mu teraz zrobią – westchnęła mama Kazia, oglądając mecz w telewizji w Starogardzie. Podobno ktoś usiłował dorzucić kamieniem do szyb mieszkania Deynów na szóstym piętrze bloku na rogu Emilii Plater i Świętokrzyskiej. Kilka miesięcy wcześniej w meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata z Portugalią w Chorzowie Deyna zdobył bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego, zapewniając nam niemal awans. A część „wspaniałej śląskiej publiczności”, jak mówił Jan Ciszewski, wygwizdała strzelca. Tylko dlatego, że był zawodnikiem Legii.

Europa poznała się na Deynie szybciej niż zazdrosny o swojego Górnika i Włodzimierza Lubańskiego Śląsk. Szczęśliwym zrządzeniem losu w rozgrywkach o Puchar Mistrzów (pierwowzór Ligi Mistrzów) w sezonie 1969/1970 Legia trafiła na mistrza Francji Saint Etienne i pokonała go dwukrotnie. Dwie z trzech bramek strzelił Deyna. Francuskie pisma sportowe: „L’Equipe”, „France Football”, „Mirroir du Football”, znane były w całej Europie, więc informacja o 22-letnim pomocniku z Polski dotarła do wielu krajów. Już wtedy francuscy dziennikarze nadali Deynie przydomek Generał.

Po kilku miesiącach „Generał” grał już w półfinale Pucharu Mistrzów, bo Legia znalazła się w czwórce najlepszych drużyn Europy i dopiero na tym szczeblu uległa późniejszemu zwycięzcy Feyenoordowi.

Teatrzyk kukiełek

Po mało znaczącym w świecie futbolu złotym medalu olimpijskim dopiero eliminacje do mistrzostw świata, zakończone wyeliminowaniem Anglii, zmusiły zagranicznych fachowców do przetarcia oczu. A po mundialu mieli je już szeroko otwarte. Grzegorz Lato został królem strzelców, Robert Gadocha najlepszym lewoskrzydłowym, Jan Tomaszewski – bramkarzem, a Deyna – najlepszym rozgrywającym na świecie. Polacy przegrali walkę o finał z Niemcami, ale zdobyli serca kibiców.

Niemieccy dziennikarze napisali o Deynie, że pociągał za sznurki, na których miał uczepionych jak kukiełki w teatrzyku – Latę, Gadochę, Szarmacha. Scenariusz meczów pisał trener Kazimierz Górski.

Ale ta sielanka trwała tylko pięć lat. Po sukcesie w Monachium Polakom zaczęło się trochę przewracać w głowach. Honor, jakim było włożenie koszulki z białym orłem, już nie wystarczał. Zaczęli myśleć o pieniądzach częściej niż dotychczas, nieśmiało o wyjazdach do klubów zachodnich. Takie transfery były wówczas prawie niemożliwe. To, że mimo widocznego braku zaangażowania zdobyli jeszcze w Montrealu srebrny medal olimpijski, świadczyło o możliwościach piłkarzy. Ale w Polsce drugie miejsce uznano za porażkę i podziękowano za pracę Kazimierzowi Górskiemu.

Jego następca Jacek Gmoch próbował jeszcze ratować sytuację, ale udało mu się połowicznie. Na mundialu w Argentynie Polacy znaleźli się w grupie reprezentacji sklasyfikowanych na miejscach 5 – 8. Edward Gierek wysłał im depeszę gratulacyjną, co stanowiło jeszcze jeden przejaw propagandy sukcesu. Liczyliśmy na więcej. Coś się kończyło, do głosu zaczęło dochodzić nowe pokolenie. Deyna żegnał się z reprezentacją.

Oddech Bońka

Symbolem zmian stało się przejęcie roli Kazimierza Deyny przez Zbigniewa Bońka. Kiedy Włodzimierz Lubański doznał kontuzji w meczu z Anglią i wiadomo było, że do reprezentacji prędko nie wróci, trzeba było wybrać nowego kapitana. Działo się to w samolocie lecącym z reprezentacją na tournée po Ameryce Płn. Deyna był najlepszym piłkarzem, ale rzadko się odzywał, a kapitanem powinien być ktoś bardziej komunikatywny i myślący o drużynie, a nie tylko o sobie. Drużyna wybrała Lesława Ćmikiewicza, ale wtedy odezwał się jednak Kazio: chwileczkę, ale po Włodku to chyba ja. Koledzy nabrali wody w usta, Kazimierz Górski kiwnął głową i tak zostało. Deyna był jej kapitanem na dwóch mundialach, razem w 57 meczach. To polski rekord.

Jego pozycję podważył dopiero młody gniewny – 22-letni Zbigniew Boniek – podczas mistrzostw świata w Argentynie. Boniek zaczynał wówczas wielką karierę, a Deyna ją powoli kończył. Młody był niecierpliwy, więc doszło między nimi do ostrej sprzeczki przy stole pingpongowym. Potem, kiedy Deyna miał strzelać karnego Argentynie, Boniek spytał, czy da radę z presją i czy go nie zastąpić. Deyna w takiej sytuacji tym bardziej nie mógł okazać słabości. Podszedł do piłki i trafił w bramkarza.

Cztery lata później to Boniek rządził drużyną. Byli zupełnie innymi typami. Deyna – cichy, spokojny, niepodnoszący głosu, ale jednym charyzmatycznym spojrzeniem ustawiający partnerów w szyku. Boniek – impulsywny, wymuszający posłuszeństwo krzykiem. Niektórzy partnerzy zwyczajnie się go bali, bo potrafił nie tylko się unieść, ale i przyłożyć.

Poeta, nie kowal

W połowie lat 70. Deyna miał w światowym futbolu pozycję mniej więcej taką, jak dziś [pisane w 2009 roku - przyp. rp.pl] Frank Lampard, Andrea Pirlo czy Xavi. Chciały go mieć u siebie najlepsze kluby, jednak wyjazd z Polski był niemożliwy. Tym bardziej że Deyna jako oficer ludowego Wojska Polskiego nie mógł z powodów ideologicznych pracować u kapitalistów, a już nie daj Boże w kraju należącym do NATO. To kłóciło się z polską racją stanu. Zachodnie kluby jednak próbowały, zwracając się albo do Legii, albo bezpośrednio do niego. Bezskutecznie. O niektórych ofertach w ogóle piłkarza nie informowano. Zgłaszał się Real Madryt, AC Milan, Inter, AS Monaco, bo książę Rainier był zakochany w Deynie.

Dwa miesiące po argentyńskim mundialu Deyna wraz z Bońkiem i Grzegorzem Latą został zaproszony do „reprezentacji świata” na mecz z Cosmosem w Nowym Jorku. Cosmos był wtedy najbogatszym klubem świata. Po meczu Pele z tureckim właścicielem klubu złożyli Polakowi propozycję: słuchaj, mamy tu kilku niezłych chłopaków. W ataku grałby Cruyff z Chinaglią, a w pomocy ty, Franz Beckenbauer i Rivelino. Co ty na to?

Deyna nie mógł się zgodzić, bo już był w trakcie rozmów z Manchesterem City, do którego przeszedł jesienią 1978 roku za 100 tysięcy funtów. Gorzej trafić nie mógł. Kiedy odwiedziłem go tam kilka miesięcy później, narzekał, że Anglicy nie rozumieją jego intencji, gamoniowaty trener wystawia go na środek ataku, narażając na kontuzje w starciach z wielkimi, brutalnymi obrońcami. A Deyna był poetą, a nie kowalem futbolu.

Aktor u Hustona

Zaczął pić, policja pierwszy raz zabrała mu prawo jazdy. Potem sytuacja się powtórzyła. Menedżer Ted Miodoński przeniósł go do San Diego Sockers, klubu grającego w lidze amerykańskiej, przystani piłkarzy, którzy najlepsze lata mieli za sobą. Jeszcze tam był gwiazdą, ale to już w wielkim świecie futbolu mało kogo interesowało.

Marniał więc w oczach, tym bardziej że Miodoński wyprowadził z jego konta wszystkie pieniądze. Po latach żona piłkarza wygrała proces z menedżerem, ale pieniędzy nie odzyskała, bo Miodoński był bankrutem. Stracili ponad milion dolarów.

W USA Deyna coraz częściej pił, coraz gorzej układały mu się stosunki w rodzinie. Odskocznią stało się prowadzenie treningów z dziećmi i gra w drużynie oldbojów o nazwie Legends, co przynosiło mu dodatkowe, nieduże zresztą, zyski. Nie miał pomysłów na życie, chociaż podobno propozycję podjęcia się roli ambasadora futbolu podczas mundialu w USA złożyła mu amerykańska federacja piłkarska. Zagrał niemą rolę w filmie Johna Hustona „Ucieczka do zwycięstwa”, obok Michaela Caine’a, Maksa von Sydowa, Sylvestra Stallone i piłkarzy z Pele i Bobbym Moore’em włącznie.

Do Polski nie chciał wracać, bo było mu wstyd, że niczego się przez dziesięć lat na Zachodzie nie dorobił. Odwiedził tylko polskich piłkarzy podczas mundialu w Meksyku, a w lipcu 1989 roku zagrał z nimi po raz ostatni na turnieju weteranów w Danii.

50 centów w kieszeni

Dwa miesiące później już nie żył. Zginął w nocy, 1 września, na autostradzie obok San Diego. Prowadzony przez niego 15-letni dogde colt wpadł na stojącą na poboczu ciężarówkę. Kierowca prawdopodobnie zasnął. Analiza krwi wykazała obecność alkoholu. Deyna wracał po treningu z dziećmi. W samochodzie wiózł 22 piłki. W kieszeni założonych na gołe ciało dżinsów znaleziono 50 centów.

Obrażenia były tak poważne, że zidentyfikowano go na podstawie sygnetu i prawa jazdy, które miał wyjątkowo przy sobie, a pochowano z zabandażowaną głową. Jego żona Mariola, z którą od kilku tygodni był w separacji, zorganizowała uroczystości pogrzebowe w San Diego. Zawiadomiła rodzinę w kraju, PZPN, Roberta Gadochę mieszkającego w Chicago i Grzegorza Latę w Toronto. Nikt nie przyjechał. Pewnie dlatego, że nie mogli.

W czerwcu 2012 roku urna z prochami Kazimierza Deyny spoczęła na stołecznym Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

97-krotny reprezentant Polski, zdobywca 41 bramek. Dwukrotny uczestnik mistrzostw świata (1974 – trzecie miejsce, 1978), mistrz olimpijski (1972, Monachium, król strzelców turnieju), wicemistrz olimpijski (1976, Montreal). Dwukrotny mistrz Polski (1969, 1970). Trzykrotny halowy mistrz USA. Trzeci w plebiscycie „France Football” na najlepszego piłkarza Europy w 1974 r. Zawodnik WŁókniarza Starogard Gdański (1960 – 1966), ŁKS Łódź (1966), Legii (1966 – 1978), Manchesteru City (1978 – 1981), San Diego Sockers (1981 – 1987) i Legends San Diego.

Sierpień 2009

Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

W październiku 1966 roku Kazimierz Deyna przyjechał do Warszawy. Miał 19 lat, ale już sporo doświadczeń. Był największą nadzieją rodzinnego Starogardu Gdańskiego, biła się o niego Lechia Gdańsk z Arką Gdynia, gdy grał w ŁKS ukrywał się przed patrolami WSW, które przypominały mu o konieczności odbycia służby wojskowej. Miał ją odbyć właśnie w Legii.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Sport
Wybitni sportowcy wyróżnieni nagrodami Herosi WP 2025
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie