Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
W październiku 1966 roku Kazimierz Deyna przyjechał do Warszawy. Miał 19 lat, ale już sporo doświadczeń. Był największą nadzieją rodzinnego Starogardu Gdańskiego, biła się o niego Lechia Gdańsk z Arką Gdynia, gdy grał w ŁKS ukrywał się przed patrolami WSW, które przypominały mu o konieczności odbycia służby wojskowej. Miał ją odbyć właśnie w Legii.
W mundurze chodził przez pierwszy miesiąc. Trafił do czołowego klubu w Polsce. Już wiedział, na czym polegają zabiegi działaczy, walki polityków, interesy trenerów i kolegów z boiska. Ale skończył tylko zasadniczą szkołę zawodową przy Starogardzkich Zakładach Obuwniczych, a jego podstawową lekturą był „Przegląd Sportowy”. Tak naprawdę życia zaczął się uczyć w stolicy. Zadbali o to jego nowi koledzy, wybitni piłkarze.
Rogale i kaczki
W drugiej połowie lat 60. Deyna stał się największym objawieniem na Łazienkowskiej. Legia nie zdobyła mistrzostwa od roku 1956. Musiała godzić się z supremacją drużyn śląskich, mimo że miała bardzo dobrych piłkarzy. Ambicje wojska i stolicy trzeba było odkładać z sezonu na sezon. Ale od jesieni 1966 roku ludzie zaczęli przychodzić już nie tylko „na Legię”, ale i „na Deynę”, a trzy lata później doczekali się mistrzostwa kraju. Deyna był świętością, wszelkie próby sfaulowania go kończyły się hasłem skandowanym przez kibiców: Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz!
Koledzy z drużyny nazwali go „Kaką”, dobrze nie wiadomo dlaczego. Przyjęło się, że chodziło o sposób wykonywania rzutów wolnych – „rogali” i „kaczek”. Deyna robił to w sposób do tej pory w Polsce nie oglądany. Podkręcał piłkę tak, że omijała mur z dowolnej strony i zatrzymywała się w siatce. Jak najlepsi Brazylijczycy.