Victor Wanyama: bohater kibiców i dobry księgowy

Victor Wanyama: żółtodziób z Afryki, który wie, o co chodzi w piłkarskim biznesie

Publikacja: 17.11.2012 00:01

Victor Wanyama: bohater kibiców i dobry księgowy

Foto: AFP

On tylko wygląda na wielką, czarną trąbę powietrzną, która bezrefleksyjnie niszczy na boisku każdą przeszkodę i życzy przy tym dobrego dnia. Owszem, jest duży (inaczej nie poradziłby sobie jako defensywny pomocnik w szkockiej Premier League), jest miły, skromny i kulturalny.

Nie szuka rozgłosu w nocnych klubach i w kolorowych pismach, z nałogów ma tylko jedzenie kurczaków, na Twitterze ciągle wspomina, że wiele zawdzięcza Bogu, ale przy tym umie znakomicie zadbać o swoje interesy. Gdyby nie był piłkarzem, mógłby zostać menedżerem (choćby swojego brata McDonalda Marigi, który jest zawodnikiem Interu Mediolan) albo PR-owcem.

Uczy się nadzwyczaj szybko, bo też i zaczął piłkarską edukację wcześnie. W reprezentacji Kenii zadebiutował w wieku 15 lat. Teraz ma 21 lat i już porusza się w piłkarskim świecie, jakby był wspólnikiem w interesach samego Jorge'a Mendesa - menedżera, który portfel ma przyrośnięty do serca.

Wanyama wie, gdzie leżą konfitury i wie, jak się zakraść do spiżarni, żeby nie narobić sobie wrogów. Ale kibice Celticu i tak go kochają, bo wie też jak sprawić, by wszyscy go lubili, zwłaszcza na wybuchowym terenie w Glasgow.

Strzelił pierwszą bramkę Barcelonie w Lidze Mistrzów, a potem harował w środku pola, odbierając ochotę do gry Xaviemu, Andresowi Inieście, Leo Messiemu - każdemu, kto akurat się nawinął. Kibice z Glasgow umieją docenić taką postawę, bo walka to zawsze był znak rozpoznawczy „The Bhoys". Nic dziwnego, że po takim spotkaniu noszą go na rękach i uważają niemal za boga, pisząc, że „Wanyama nie chodzi po wodzie, ale pływa po ziemi".

A on się im odwdzięcza. Mówi, że zrobił doskonale, wybierając Celtic na miejsce rozwoju

swojej kariery, gdy prezentowano go kibicom powiedział, że zagra z numerem „67" na cześć największego sukcesu w historii Celtów – Pucharu Mistrzów zdobytego w Lizbonie, w roku 1967. Aż dziw bierze, że nikt przed nim nie wpadł na ten pomysł.

Mówi to, co kibice chcą usłyszeć: że w Celticu czuje się doskonale. Ale kontraktu na razie nie przedłuża. Ma umowę podpisaną do 2014 roku i nie musi się nigdzie spieszyć, bo kolejka chętnych jest coraz dłuższa. W lecie zgłaszał się po niego Queens Park Rangers, ale on celuje wyżej. Teraz mówi się, że może trafić do Manchesteru – obojętnie do której części – czy tej błękitnej, czy tej czerwonej. Chcą go podobno i Roberto Mancini, i sir Alex Ferguson.

A Wanyama zachowuje zimną krew, albo przynajmniej doskonale udaje. – Ludzie mówią, że w meczu z Barceloną obserwował mnie Manchester United. Nie jestem tego pewien, może oglądali kogoś innego. Poza tym, nie myślę o transferze, jestem szczęśliwy w Celticu – dodaje. To jedna strona medalu, bo potrafi też rzucić mimochodem do dziennikarzy, że nie wie, czy Celtic będzie stać na podwyżkę dla niego.

Jeśli nie będzie stać i Wanyama jednak odejdzie, to zarobią obie strony, bo Celtic też wie, jaką cenę podyktować. QPR oferował podobno 8 milionów funtów i to było zdecydowanie za mało. Trener Celticu Neil Lennon powiedział po meczu z Barceloną, że puści piłkarza dopiero, gdy na stole pojawi się 25 mln funtów. Trochę przesadził, ale przynajmniej jest z czego zbijać cenę.

Wanyama chociaż wie, jak liczyć pieniądze, to nie powtarza błędów Samuela Eto'o, czy Emmanuela Adebayora – innych piłkarzy z Afryki, którzy odchodzili z klubów pokłóceni z kierownictwem i kibicami. Eto'o pozwał nawet Barcelonę o należne, jego zdaniem, pieniądze.

Wanyama dla każdego ma dobre słowo i nie zapomina nawet o odwiecznych rywalach. Publicznie powiedział, że życzy Rangersom jak najlepiej, bo nie może żyć bez derbów Glasgow. Jeśli odejdzie z Celticu, będzie musiał sobie jakoś bez tych meczów radzić.

On tylko wygląda na wielką, czarną trąbę powietrzną, która bezrefleksyjnie niszczy na boisku każdą przeszkodę i życzy przy tym dobrego dnia. Owszem, jest duży (inaczej nie poradziłby sobie jako defensywny pomocnik w szkockiej Premier League), jest miły, skromny i kulturalny.

Nie szuka rozgłosu w nocnych klubach i w kolorowych pismach, z nałogów ma tylko jedzenie kurczaków, na Twitterze ciągle wspomina, że wiele zawdzięcza Bogu, ale przy tym umie znakomicie zadbać o swoje interesy. Gdyby nie był piłkarzem, mógłby zostać menedżerem (choćby swojego brata McDonalda Marigi, który jest zawodnikiem Interu Mediolan) albo PR-owcem.

Pozostało jeszcze 83% artykułu
Sport
Transmisje French Open w TV Smart przez miesiąc za darmo
Sport
Witold Bańka wciąż na czele WADA. Zrezygnował z Pałacu Prezydenckiego
Sport
Kodeks dobrych praktyk. „Wysokość wsparcia będzie przedmiotem dyskusji"
Sport
Wybitni sportowcy wyróżnieni nagrodami Herosi WP 2025
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji