On tylko wygląda na wielką, czarną trąbę powietrzną, która bezrefleksyjnie niszczy na boisku każdą przeszkodę i życzy przy tym dobrego dnia. Owszem, jest duży (inaczej nie poradziłby sobie jako defensywny pomocnik w szkockiej Premier League), jest miły, skromny i kulturalny.
Nie szuka rozgłosu w nocnych klubach i w kolorowych pismach, z nałogów ma tylko jedzenie kurczaków, na Twitterze ciągle wspomina, że wiele zawdzięcza Bogu, ale przy tym umie znakomicie zadbać o swoje interesy. Gdyby nie był piłkarzem, mógłby zostać menedżerem (choćby swojego brata McDonalda Marigi, który jest zawodnikiem Interu Mediolan) albo PR-owcem.
Uczy się nadzwyczaj szybko, bo też i zaczął piłkarską edukację wcześnie. W reprezentacji Kenii zadebiutował w wieku 15 lat. Teraz ma 21 lat i już porusza się w piłkarskim świecie, jakby był wspólnikiem w interesach samego Jorge'a Mendesa - menedżera, który portfel ma przyrośnięty do serca.
Wanyama wie, gdzie leżą konfitury i wie, jak się zakraść do spiżarni, żeby nie narobić sobie wrogów. Ale kibice Celticu i tak go kochają, bo wie też jak sprawić, by wszyscy go lubili, zwłaszcza na wybuchowym terenie w Glasgow.
Strzelił pierwszą bramkę Barcelonie w Lidze Mistrzów, a potem harował w środku pola, odbierając ochotę do gry Xaviemu, Andresowi Inieście, Leo Messiemu - każdemu, kto akurat się nawinął. Kibice z Glasgow umieją docenić taką postawę, bo walka to zawsze był znak rozpoznawczy „The Bhoys". Nic dziwnego, że po takim spotkaniu noszą go na rękach i uważają niemal za boga, pisząc, że „Wanyama nie chodzi po wodzie, ale pływa po ziemi".