Najtrudniejszy wyścig samotnych żeglarzy dookoła świata, bez zawijania do portów, bez pomocy z zewnątrz, zakończył się dla Polaka tydzień temu, po 11 dniach żeglugi, kilkaset mil przed Wyspami Kanaryjskimi. Wspomnienie startu, zwłaszcza opis wydarzeń prowadzących do rezygnacji to dla kapitana Gutkowskiego wciąż bolesna sprawa. – Siedzę przed wami i z trudem o tym opowiadam. Płakać się chce – mówił w Warszawie i rzeczywiście ocierał łzę.
Zawinił autopilot, inaczej mówiąc: samoster albo elektroniczny sternik. Urządzenie niezbędne w tego typu regatach jest zamontowane na każdym jachcie; na trasie liczącej ponad 30 tys. mil kiedyś spać trzeba. Na „Enerdze" Zbigniewa Gutkowskiego były aż trzy autopiloty, dwa niezależne bliźniacze urządzenia główne i jeszcze jedno, którego celem było prowadzenie jednostki tylko w trybie awaryjnym, w czasie naprawy sprzętu podstawowego.
Chińska rufa
Kłopoty z autopilotami zaczęły się już kilka godzin po starcie z francuskiego portu Les Sables d'Olonne. Kapitan poinformował o tym producenta sprzętu, dostał odpowiedź, że problem to w 99,9 procentach kwestia kalibracji, da się usunąć po podpowiedziach z brzegu. Przez kilka dni żeglarz wykonywał instrukcje, ale poprawy nie dostrzegł. Niekiedy jacht płynął w miarę poprawnie, lecz gdy przyszły silniejsze wiatry, którejś nocy Gutkowskiemu zdarzyła się nawet „chińska rufa", czyli groźny niekontrolowany nagły zwrot jachtu przez rufę, którego efektem było owinięcie genakera (duży asymetryczny przedni żagiel, odmiana spinakera) wokół masztu.
Żeglarzowi groziła nawet utrata masztu. – Odwinięcie genakera i zdjęcie go w całości w zasadzie uważam za cud. To trudne zadanie nawet dla kilkuosobowej załogi, samotnik nie ma prawa dokonać takiego wyczynu. Ja to zrobiłem, sam, miałem powód do dumy – mówił Gutkowski. Wypadek pokazał jednak, że nadal nie można zaufać elektronicznemu sternikowi i po dyskusji z samym sobą, ekipą brzegową Energa Sailing oraz producentem autopilota żeglarz podjął decyzję o rezygnacji z regat.
– Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać. Dalszy wyścig byłby aktem głupoty i nieodpowiedzialności, tym bardziej że nie chciałem być tylko tłem dla innych. Jacht był teoretycznie przygotowany doskonale, spełniał wszystkie wymogi, by ścigać się nawet o zwycięstwo. Każdy element sprzętu testowaliśmy nawet kilkaset razy. Po przygodzie z genakerem próbowałem jeszcze raz włączyć urządzenie sterujące, ale gdy zobaczyłem, że po wzroście siły wiatru znów na ekranie mam komunikaty o błędach wiedziałem, że już nie popłynę dalej, na Ocean Południowy. Dalszy udział miał taki sam sens jak jazda pijanego kierowcy rajdowego przez gęsty las – ocenił żeglarz.