Wrócił w 2010 roku. Nigdy nie był przesadnie skromny. Wygraną z Boltem też zapowiadał. Ten powrót jednym się podoba, innym nie. Dla krytyków to niezasłużona nagroda i usprawiedliwienie oszustwa, dla wspierających Gatlina historia z dobrym przesłaniem.
Większość się zgadza, że plamy w sportowym życiorysie nie wywabi do końca, ale zarobić, zarobi, a może nawet, przy pewnej dozie szczęścia, będzie mistrzem olimpijskim albo mistrzem świata, choć kilka lat temu nikt by za to nie dał ćwierci dolara.
Życiorys Gatlina przykrojony przez firmę PR na potrzeby udanego powrotu do zawodu znów wygląda pozytywnie. Dzieciak z Brooklynu, najszybszy na podwórku, do szkoły podstawowej zawsze biegał, a nie chodził. – Skakał nad wszystkimi hydrantami... – mówiła matka. Gdy był w liceum w Pensacola na Florydzie, zdobywał już nagrody dla najszybszego juniora w stanie w biegu przez płotki. Dostał bez problemu stypendium na stanowym uniwersytecie w Tennessee – odwdzięczył się uczelni wieloma tytułami w sprincie.
Pół miliona za bieg
Miał 19 lat i już podpisał kontrakt z firmą Nike, jeden z największych, jakie wówczas widział świat lekkiej atletyki. Początkowo wszystko szło pięknie: 2003 – halowy mistrz świata na 60 m, 2004 – mistrz olimpijski w Atenach (zdetronizował Maurice'a Greene'a), 2005 – mistrz świata na 100 i 200 m w Helsinkach.
Za pokazowy bieg w Moskwie dostał 500 tys. dolarów. W maju 2006 r. wyrównał rekord świata Asafy Powella na 100 m: 9,77, ale przez parę dni tłumaczył, że wedle jego zasad jest samodzielnym rekordzistą, bo miał czas 9,766.