Ledwie dziewięć lat temu pierwszy raz zobaczył, jak Tour de France wygląda i sprzed telewizora w Johannesburgu kibicował Ivanowi Basso w walce z Lance’em Armstrongiem. Dopiero sześć lat temu pierwszy raz postawił stopę na Wyspach Brytyjskich. Dopiero kilka tygodni przed startem tegorocznego Touru dostał jasną odpowiedź, że to on, a nie obrońca tytułu sir Bradley Wiggins, sztandar brytyjskiego kolarstwa, będzie liderem grupy Sky.
Wczoraj Chris Froome pił szampana w drodze na Pola Elizejskie, ubrany w jubileuszową żółtą koszulkę z cekinami, by się bardziej rzucał w oczy podczas jazdy przez Paryż po zmroku.
Już nie jeździ pod flagą Kenii, jak w swoim pierwszym Tourze z 2008 roku, i nie męczy się w grupach z końca peletonu. Sky to gigant, który podbił peleton Blitzkriegiem i ma już drugie z rzędu zwycięstwo w Tourze, mimo że powstała dopiero w 2009 r. A Froome wyrósł na kolarza, który może wygrywać we Francji przez lata. Przyznaje żartem, że taka dominacja mu się do niedawna marzyła, ale teraz, gdy ma w nogach 3,5 tysiąca km i gdy zobaczył, jak się wspina w górach kolumbijski diabeł Nairo Quintana (wygrał sobotni etap w dniu święta narodowego Kolumbii), planuje tylko rok naprzód.
Pewnie znów zmieni zdanie, gdy zmęczenie minie i dotrze do niego w pełni, jak bardzo zdominował wyścig. Wziął żółtą koszulkę na pirenejskim ósmym etapie do Ax 3 Domaines i nikt już nie był w stanie mu jej zabrać.
Alejandro Valverde zniknął z radarów na 13. etapie, Alberto Contador zaczął tonąć pod koniec wyścigu i zamiast gonić Froome'a, na ostatnim sobotnim podjeździe do Semnoz stracił tyle, że wypadł poza podium Touru. A Froome wychodził cało ze wszystkich pułapek i powiększał przewagę. Tylko w jednej pułapce mógł utknąć, tej, którą zastawił sam na siebie, gdy przed drugą wspinaczką na Alpe d'Huez zjadł za mało i czekał z pustym bakiem, aż jego wierny pomocnik Richie Porte przywiezie, łamiąc przepisy, żel energetyczny z samochodu grupy Sky. Ale nawet na tamtym etapie, mimo 20 sekund kary za złamanie reguł Touru, uciekł Contadorowi.