Duża frekwencja w turnieju to powód do radości, ale też problem logistyczny, jak zapanować nad sporym tłumkiem grających, którzy, obyczajem większości amatorów na świecie – grają w tempie dyktowanym raczej przez nastrój i upodobanie, nie tylko przez reguły golfa.
Efekt jest znany – korki i spóźnienia. Pierwszy dzień World Golfers Championship też spóźnień nie uniknął, bywało, że na jednym fairway'u utknęły trzy grupy graczy, ale trzeba przyznać, wspólny wysiłek grających i sędziów oraz przychylność aury spowodowały, że runda zakończyła się w terminie. W piątek organizatorzy obiecali jeszcze większą aktywność sędziów na polu klubu w Binowie, więc powinno być jeszcze lepiej.
Dobrych wyników, zaczynających się od cyfry 6 było kilkanaście. Kto zagrał tak dobrze, może czuć się uczestnikiem rundy finałowej, choć, jak to w golfie, pewności jeszcze mieć nie może.
Wielkich sportowych dramatów nie było, jeśli nie liczyć jednej kontuzji, która kazała pechowemu golfiście zejść z pola na sześć dołków przed końcem rundy. Pozostali, w liczbie 192 – dali radę.
Czasem się denerwowali, czasem pole wygrywało z ambicjami grających, ale takich obrazków, jak rzucanie pechową piłką w siną dal, próba łamania winnego, czyli kija oraz utyskiwanie na los, wiatr, trawę, słońce, chmury oraz owady – zdarzały się rzadko. Druga runda znów od 7. rano, jeszcze w pełnym składzie, jeszcze niemal we wszystkich tli się nadzieja na wielki finał światowy w Durbanie.