Zaczynał się w piątek, ale ja byłem na miejscu już w poniedziałek, razem z drużyną. Litwini przyjęli polskich gości godnie, ale chłodno, podchodzili do nas jak pies do jeża. Nieśmiałe próby mówienia po polsku kończyły się propozycją natychmiastowego przejścia na angielski, nawet ze strony osób, które po angielsku potrafiły powiedzieć tylko dwa słowa.
Prezes Litewskiej Federacji Tenisowej Leonas Andrejauskas, człowiek niedźwiedziej postury, były dziesięcioboista, zaprosił nas w końcu do swego jazzowego klubu. I dopiero wtedy, po paru kielichach zagadał po ludzku: „Panowie, ja jestem ze Starych Święcian, tam było trochę litewskich chałup, a reszta Polaki. Ale po polsku mówić nie mogę, bo polityczna opozycja słucha, zaraz się przyczepi".
Litwini mieli też swoje czysto sportowe kłopoty. Ich gwiazdor Rolandas Muraszka (estetyka i maniery - wczesne disco polo) zarabiał wówczas w drugiej niemieckiej lidze, a zachowywał się tak, jakby właśnie wygrał Wimbledon. Żądał pieniędzy, lepszego sprzętu, zawsze miał muchy w nosie i groził strajkiem. Pan Leonas szczerze go nie znosił, ale cierpiał, bo bez niego mecz nie miałby sensu.
Czasu było dużo, zwiedzaliśmy Wilno i okolice. Kiedy szliśmy długą drewnianą kładką do zamku nad jeziorem w Trokach, pani przewodniczka i zarazem tłumaczka poprosiła tylko o jedno: by pomimo gorąca nie skakać do jeziora. Nie zdążyła dokończyć tego zdania, a tenisista Tomasz Lichoń już był w wodzie... Gdy wychodziliśmy z kościoła Świętego Piotra i Pawła jedna z kobiet słysząc polski język, zapytała co tu robimy. Kiedy dowiedziała się, że to sportowcy, obiecała pomodlić się za nasze zwycięstwo, w zamian za parę groszy. Tu znów najszybszy był Lichoń, sięgnął do kieszeni, a po nim reszta.
Dla niemieckiego sędziego Soerena Friemela głównym kłopotem był kort w Parku Bernardyńskim, miękki i nierówny, jak kretowisko. Ale wszyscy rozumieli, że Litwa dopiero zaczyna swą znajomość z poważnym tenisem i pod kierunkiem Friemela kort doprowadzono do takiego stanu, że można było grać bez obawy złamania nogi. Poważna kontuzja jednak się zdarzyła. Kapitanem polskiej drużyny był pracujący wówczas w Niemczech trener i były zawodnik Maciej Gumowski. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu - drużyna, ja i Wojtek Nowosielski z „Gazety Wyborczej", który doleciał do Wilna kilka dni po mnie. Gadaliśmy z Maćkiem o tenisie, pływaliśmy w hotelowym basenie i chodziliśmy do sauny. Właśnie ta sauna była powodem nieszczęścia. Wyszliśmy z niej i po drodze na basen Maciek poszedł do baru po niemieckie piwo. Kupił trzy butelki, pośliznął się, upadł, duży kawałek szkła wbił mu się w biodro i siknęła krew. Tamowaliśmy ją ręcznikami, Wojtek zadzwonił po pogotowie i już po godzinie przyjechało dwóch drabów, którzy w pierwszej kolejności zwrócili uwagę na niewypite piwo i nim się zajęli, a potem zabrali Maćka do szpitala.