Gmoch był jednym z najbardziej lubianych zawodników Legii. Mógł grać na każdej pozycji, nie pękał przed nikim, nie uznawał autorytetów. Napisanie, że miał brazylijską technikę, byłoby nadużyciem, jednak to nikomu nie przeszkadzało. Wystarczyło, że w Legii technikę miał Lucjan Brychczy.
Wpływ na moją krytykę poczynań Gmocha jako trenera reprezentacji Polski w drugiej połowie lat 70. miały jego niecodzienne pomysły. Byłem wtedy nieopierzonym żurnalistą, który wprawdzie dzięki setkom godzin spędzonych na boisku coś rozumiał, ale nie tyle co moi starsi koledzy. A oni też krytykowali.
W książce trener przypomina nazwiska nieprzychylnych mu dziennikarzy, stawia się w sytuacji ofiary prasy, a nawet władzy, snuje teorie spiskowe wymierzone w niego.
Nieco inaczej zapamiętałem tamte czasy. Gmoch miał rzeczywiście księżycowe pomysły, ale faktem jest, że był prekursorem niektórych metod, obowiązujących w futbolu i dziś. Jako inżynier z wykształcenia próbował piłkę skomputeryzować, zatrudnił w reprezentacji psychologa, dobierał ludzi według ich cech osobowych, a nawet zabrał na mundial dwóch piłkarzy studentów (AGH i SGPiS), uważając, że ścisłe umysły zrozumieją więcej z jego wykładów.
Książka Gmocha „Alchemia futbolu" była dobra i nadal jest aktualna, mimo upływu 40 lat. Ale ekspresowy tryb jej wydania i wszelkie kosztowne pomysły trenera (na mecz RFN – Brazylia wyjechało 11 obserwatorów z Polski, żeby sumować liczbę podań, strzałów i sprintów piłkarzy niemieckich) nie byłyby możliwe, gdyby nie był on ulubieńcem władzy.