To był jeden z tych meczów, które przejdą do historii Lecha. I gdyby zakończył się zwycięstwem, mówiłoby się o nim latami.
Poznaniacy zagrali bardzo dobrze, nikt nie będzie miał do nich pretensji, że tylko zremisowali, ponieważ rzadko ogląda się polską drużynę walczącą do ostatniej minuty i nietracącą do końca nadziei. Przeciwnik był jednak bardzo dobry, a bramkarz Deportivo Daniel Aranzubia bronił w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach.
Poznaniacy popełnili w całym meczu dwa poważne błędy w ciągu kilkunastu sekund, ale właśnie one zadecydowały o wyniku. Już w drugiej minucie obrońca Zlatko Tanevski, mogąc wybić piłkę, stracił ją na rzecz Misty. Hiszpanie wykonywali rzut rożny, po którym środkowy obrońca Diego Daniel Colotto strzelił z bliska, a Ivan Turina nie utrzymał piłki w rękach. Nim upłynęła 120. sekunda gry, zawaliły się wszelkie plany trenera Franciszka Smudy. Teraz goście mogli grać spokojniej, a nasi piłkarze, już pod presją, musieli nie tylko myśleć o odrobieniu straty, ale także uważać, żeby nie była większa.
W akcje ofensywne włączali się wszyscy poznaniacy. Manuel Arboleda był i obrońcą, i napastnikiem. Strzelał, dryblował, podawał. Zadowoleni z wyniku goście kontrolowali grę, szybko podawali sobie piłkę, za którą nasi musieli biegać, przez co bardziej się męczyli. Trudno było zatrzymać meksykańskiego pomocnika Jose Guardado, inny – De Guzman – zatrzymywał większość naszych akcji.
Jednak ostatnie pięć minut pierwszej połowy to pokaz gry Lecha, który powinien przynieść mu trzy gole, a dał tylko jednego. Był piękny – Semir Stilić podał piłkę ze środka boiska, przed polem karnym na lewo, do Arboledy, ten odegrał ją w prawo do Hernana Rengifo i Peruwiańczyk nie dał szans bramkarzowi. Już w doliczonym czasie, po podaniu Sławomira Peszki, Stilić powinien zdobyć drugiego gola, a w chwilę później, po strzale Rengifo, piłka minęła o centymetry słupek.