Stevena Gerrarda nie było nawet na ławce rezerwowych, a mimo to Liverpool grał tak, jakby prowadził go ich charyzmatyczny kapitan.
Rozum mówił, że porażka w pierwszym meczu 1:3 na własnym boisku to wystarczający powód do spuszczenia głowy. Liverpool kocha jednak grać wbrew rozumowi, podnoszenie się z kolan to jego specjalność. Na Stamford Bridge zaatakował od pierwszej minuty tak, jakby nie mierzył się z Chelsea, tylko po raz kolejny z Blackburn w Premiership, a wynik 4:0 z soboty wydawał się możliwy do powtórzenia.
[srodtytul]Drugi Stambuł[/srodtytul]
Niepewność Petra Cecha dla fanów z Londynu była irytująca, a dla rywali – zachęcająca do kolejnych prób. Pierwszy gol padł z rzutu wolnego. Cech czekał na dośrodkowanie przy prawym słupku, Fabio Aurelio strzelił z 30 metrów tuż przy lewym.
Chelsea grała bez Johna Terry’ego, ale takie błędy w obronie nie powinny przytrafiać się nawet mniej doświadczonym. Branislav Ivanović, który wygrał dla Chelsea pierwszy mecz na Anfield, tym razem od pierwszego gwizdka pracował na czerwoną kartkę. Dostał tylko żółtą, ale zdążył też sfaulować Xabiego Alonso w polu karnym.