Dwadzieścia minut przed końcem meczu po zamieszaniu w polu karnym Manchesteru piłka trafiła pod nogi Joela Tshibamby. Strzelił źle, za szybko, nad poprzeczką. Lech w tym momencie przegrywał 1:2 i od kilkunastu minut był lepszą drużyną. To miał być moment przełomowy.
Gdyby Tshibamba pokonał Johna Harta, Lech mógł przywieźć z Manchesteru punkt. Po chwili Emmanuel Adebayor dostał jednak idealne podanie od Davida Silvy, gospodarze prowadzili już 3:1, skończyła się prawdziwa gra, a zaczęła zabawa.
Wczoraj punkt dla Lecha był szczytem marzeń i gdyby udało się je zrealizować, nie miałoby to nic wspólnego ze sprawiedliwością. Mistrzowie Polski zostali Doktorem Jekyllem z polskiej ligi przez całą pierwszą połowę, a w groźnego Mr Hyde’a zamienili się tylko na kwadrans w drugiej części. Nie stać ich było na nieobliczalność, mieli z Manchesterem przegrać, bo obie drużyny niemal w każdej kategorii dzieli przepaść. Wydawało się, że piłkarze Jacka Zielińskiego z takim przekonaniem ten mecz rozpoczęli.
Trener Lecha zapowiadał zresztą, że w meczu z Manchesterem nikt nie wymaga od nich zwycięstwa, a w najbliższym spotkaniu ligowym z Górnikiem Zabrze już jak najbardziej. Zieliński zostawił na ławce dwóch kluczowych zawodników – Artjomsa Rudnevsa i Semira Stilicia, oszczędzając ich na ekstraklasę, gdzie mistrzowie Polski są na trzecim miejscu od końca. To trochę błędne koło – walczyć o europejskie puchary przez cały rok, a później oszczędzać najlepszych, by znowu zająć w lidze miejsce gwarantujące bilety do Europy na następny sezon.
Argentyński as Manchesteru Carlos Tevez na jednej z trybun stadionu ma swój kącik – „zatańcz z Carlosem”. Wycięty z tektury, ciesząc się po jednym z goli, zaprasza do zdjęcia na tle trybun. Prawdziwy Carlos wczoraj na boisku nie tańczył, pod koniec pierwszej połowy zaczął się rozgrzewać, za bardzo nie wiadomo po co, bo City wyglądało właśnie jak bokser wagi ciężkiej walczący z kimś, kto pomylił ring.