Barcelona cieszyła się po meczu z mistrzostwa, bo trudno wierzyć, że roztrwoni przewagę ośmiu punktów na sześć kolejek przed końcem. Real świętował przerwanie koszmaru: po pięciu kolejnych laniach – remis, w dodatku z wyrównującą bramką strzeloną, gdy drużyna grała w osłabieniu. Leo Messi wreszcie strzelił gola drużynie Jose Mourinho, Cristiano Ronaldo wreszcie pokonał bramkarza Barcelony, więc i tutaj był remis.
W sobotę przegrał tylko piękny futbol, bo zabrakło dla niego miejsca między zasiekami Realu, wśród tych wszystkich ostrych starć, drobnych prowokacji z obu stron i sędziowskich kontrowersji. Z drugiej strony: do końca były emocje, czego o pamiętnych 5:0 czy 6:2 Barcelony nie dało się powiedzieć.
To nie znaczy, że zupełnie zabrakło barcelońskiej poezji. Była, tylko tak rozwlekła, że trudno w niej było rozpoznać autora. Piłkarze Pepa Guardioli jak zwykle mieli przygniatającą przewagę podań, rysowali kolejne wieloboki, ale nie potrafili oszołomić rywala nagłym przyspieszeniem. I chyba nie tylko dlatego, że Jose Mourinho zabronił przed meczem ściąć i podlać trawę tak mocno jak zwykle, co stało się refrenem niedzielnych relacji z meczu. Real po prostu zagrał dobrze. Prozą, ale wciągającą. Atakował rzadziej, ale groźniej.
To były takie Gran Derbi, jakich by się należało spodziewać, gdyby nie było w pamięci tych wszystkich ostatnich zwycięstw Barcelony. I takie, jakich należało oczekiwać od drużyny, którą trenuje Mourinho. Dwie trzecie jego drużyny się broniło, wystawiając głowy z okopów tylko wtedy, gdy Real miał rzuty rożne (po każdym było groźnie) albo wolne. Bohaterem tej wojny był Pepe, przesunięty z obrony do pomocy, a właściwie przesunięty w każde miejsce na boisku, z którego mógł zaatakować Messi. Krążył od bramki do bramki jak wielki paralizator, czego się nie dotknął, padało na murawę. Aż dziwne, że nie dostał za to ani jednej żółtej kartki, ale były jeszcze dziwniejsze decyzje sędziego.
Zwłaszcza te, by nie dyktować w pierwszej połowie karnego za faul Ikera Casillasa na Davidzie Villi i by przy okazji dwóch karnych w drugiej połowie jednemu faulującemu, Raulowi Albiolowi, dać od razu czerwoną kartkę, a drugiemu, Daniemu Alvesowi, nie pokazać nawet żółtej (jedną już miał). Co do faulu Albiola nie było wątpliwości, uwiesił się Villi na szyi. Alves chyba najpierw trafił w piłkę, potem w Marcelo, ale skoro sędzia widział tam faul, mógłby być konsekwentny. – Chciałbym wreszcie doczekać meczu z Barceloną, którego nie będziemy kończyli w dziesięciu – narzekał po meczu Mourinho, robiąc aluzje do poprzednich spotkań, gdy jeszcze prowadził Chelsea i Inter. Trener Realu przerwał milczenie, odpowiadał na pytania, ale tylko te zadawane przez dziennikarzy spoza Madrytu.