W Warszawie grała Legia z Widzewem i tradycyjnie oczekiwania były duże, ale z wielkich firm zostały już tylko nazwy. Siódma z dwunastą drużyną ekstraklasy zamiast na futbol, zaprosiły kibiców na półtorej godziny festiwalu złych podań i prostych błędów. Widzew nie oddał nawet jednego celnego strzału.
– Czy pan myśli, że ja nie pozwalam swoim zawodnikom strzelać goli? – pytał później trener Czesław Michniewicz. Wspominał, że kiedy cztery lata temu miał w drużynie Zagłębia Lubin Macieja Iwańskiego, który potrafił celnie podać i Manuela Arboledę, który niczego się nie bał, wywalczył mistrzostwo Polski. Teraz takich piłkarzy brakuje nie tylko w Widzewie.
Nawet kiedy Legia już jakimś cudem strzeliła w piątek gola, kibice dalej śpiewali piosenki o tym, że piłkarze hańbią nazwę ich klubu. Zdjęli też białe koszulki, machając nimi na pożegnanie nie tylko trenerowi Maciejowi Skorży, którego dni przy Łazienkowskiej są już raczej policzone, ale także piłkarzom i ich przełożonym, którzy pozwolili, by w Legii grali tak mierni zawodnicy.
Gola w 65. minucie strzelił Alejandro Cabral, który nie zostanie wykupiony z Velezu Sarsfield, bo w Warszawie zupełnie się nie sprawdził. Rano Legia zamieściła na swojej stronie internetowej informację, która bardziej pasowała na prima aprilis – Cabral dostał powołanie do reprezentacji Argentyny na mecze z Nigerią i Algierią. Piłkarz z reprezentacją do lat 20 w 2007 roku wywalczył mistrzostwo świata, w Legii nie mieści się w składzie. – Może potrzebował wiary w siebie – zastanawiał się po meczu Skorża.
Trener Legii po meczu był w dobrym nastroju. Mówił, że najważniejszy jest wynik, a nie styl. Powtarzał, że cieszy się z przełamania fatalnej passy (Legia nie wygrała w sześciu ostatnich meczach), a słaby poziom gry zrzucał na nerwy.