Kto, cytując pisarza Eduarda Galeano, jest żebrakiem dobrej gry, przemierzającym stadiony z wyciągniętą ręką i błaganiem: „Jakieś ładne zagranie, na miłość boską", temu wiosna w Lidze Mistrzów dała na odczepnego kilka fajerwerków i odesłała na koniec kolejki.
Owszem, było dużo goli, był wspaniały rajd Leo Messiego w pierwszym półfinale Real – Barcelona i dzieło zbiorowe skończone bramką Pedro w drugim, był genialny wolej Dejana Stankovicia w ćwierćfinale Inter – Schalke i natchniony Ryan Giggs, gdy Manchester w 1/4 finału eliminował Chelsea. Ale to wyjątki.
Pieszczoch z Barcelony
Dużo więcej dostali ci, którzy szukali kontrowersji, kłótni, trenerskich bon motów. Chwytające za serce opowieści o Schalke, pogromcy faworytów, czy o niezastąpionych staruszkach: Giggsie, Raulu (czy środowe 1:4 na Old Trafford to było pożegnanie z LM piłkarza nazywanego Mister Champions League?), Edwinie van der Sarze, też nie wystarczą za pocieszenie. Wielkiego futbolu było za mało, czystych emocji też jak na lekarstwo, a kto oglądał Inter i Tottenham w ćwierćfinale oraz Schalke w półfinale, ten się śmieje z teorii, że LM to niedoścignione laboratorium taktyki.
Trzy z czterech ćwierćfinałów były rozstrzygnięte po pierwszych meczach, w półfinałach Manchester ograł Schalke nawet drużyną rezerw, a Real na Camp Nou zdołał strzelić w stronę bramki dwa razy. Do awansu potrzebował trzech goli. Ale refren, że to wszystko przez sędziowanie, szybko nie ucichnie, zwłaszcza że dziś UEFA ma debatować nad karą dla Jose Mourinho.
Pozostaje nadzieja na piękny, wyrównany finał. Może ma rację „El Mundo Deportivo", że to mecze Manchesteru z Barceloną stały się prawdziwym europejskim El Clasico. Manchester awansował do finału trzeci raz w ostatnich czterech sezonach, Barcelona trzeci w sześciu. Będzie przed 28 maja w Londynie gęsto od wspomnień i odniesień, bo to rewanż za finał sprzed dwóch lat, a dla Barcelony Wembley jest jednym z najważniejszych słów w futbolu. Bramce Ronalda Koemana dającej pierwszy Puchar Europy nie dorównały legendą ani gole Samuela Eto'o i Juliana Bellettiego w Paryżu w 2006 r., ani Eto'o i Messiego w 2009 r. w Rzymie, choć też dawały puchar.