Tego właśnie ten serial potrzebował: wieczoru, który pokaże, że dobry futbol nie jest tylko po jednej stronie, meczu, który postawi znaki zapytania tam, gdzie po pierwszym spotkaniu ćwierćfinałowym nie było wątpliwości. Real nie obroni Pucharu Króla, jedynego trofeum, które wyrwał Barcelonie za rządów Jose Mourinho. Ale długo trzymał Camp Nou w strachu o awans.
Od 71. minuty było 2:2 i wystarczył gol, by to Real awansował do półfinału, co było niewyobrażalne po porażce 1:1 na Santiago Bernabeu. Goście nacierali, ale Barcelona miała szczęście po swojej stronie.
Piłkarze Realu schodzili z boiska z przekonaniem, że sędziego też. Ledwo nad sobą panowali, gdy mecz się skończył. - Słyszałem, jak w szatni rozmawiali, że nie da się wygrać na Camp Nou – mówił na konferencji prasowej Jose Mourinho.
Nie mieli racji, mogli wygrać. Sędzia był słaby, ale nie stronniczy. Fernando Teixeira Vitienes nie uznał im gola na 1:2 i zrobił słusznie, Sergio Ramos, zanim uderzył piłkę, przewrócił Daniego Alvesa. A Ramos za to, że nie dotrwał na boisku do końca, też może mieć pretensje tylko do siebie: dyskutował, faulował, nie trzymał łokci przy sobie.
Real kilka razy minął się z awansem o centymetry: w pierwszej połowie Mesut Oezil uderzył z daleka w poprzeczkę, a Gonzalo Higuain zmarnował trzy świetne sytuacje. Jose Mourinho wystawił zupełnie inną drużynę niż w pierwszym ćwierćfinale. Znalazł miejsce dla Oezila, dla Kaki, Pepe nie grał w pomocy, tylko w obronie. I tym razem ani nie symulował jak w pierwszym meczu, ani bezmyślnie nie faulował. Był nieswój, jakby przestraszony, z trybun Camp Nou słyszał okrzyki „zabójca, zabójca".