– Wtorek, 20.45 – rzucił Jupp Heynckess, opędzając się od mikrofonów i kamer po ostatnim ligowym meczu Bayernu. Jakby chciał powiedzieć: Przestańcie mi zawracać głowę przyziemnymi sprawami, bo dzień prawdy dopiero się zbliża.
A właściwie cały tydzień prawdy. To może być najlepsze kilka dni futbolu tej wiosny: wtorek, 20.45, w Monachium. Środa, 20.45, w Londynie. Sobota, 20, w Barcelonie. Czyli Bayern kontra Real, Chelsea kontra Barcelona i Barcelona – Real w lidze hiszpańskiej. Przelicytować ten zestaw może tylko majowy finał Ligi Mistrzów w Monachium, o ile awansują do niego Barcelona i Real. Ale Bayern wierzy, że znajdzie sposób, by do tego nie dopuścić.
Niewiele jest miejsc, z których Real ma tak złe wspomnienia jak z Monachium. Nigdy tu nie wygrał, ledwie raz zremisował, a grał już dziewięciokrotnie. Bayern to jego czarna bestia, tak się w Hiszpanii nazywa rywali jak z koszmaru.
Kibice Bayernu przygotowali sobie nawet na dzisiejszy mecz specjalne czarne szaliki z napisami: "La Bestia Negra" i już po niemiecku, a właściwie po bawarsku: "Ruszamy do domu!" (Auf nach Dahoam!), na finał na Allianz Arenie. Bayern musi w nim zagrać, by uratować sezon. O Bundesligę już nie dba.
Sobotniego meczu z Mainz, rozegranego niedługo po tym, gdy Borussia, pokonując Schalke, właściwie zapewniła sobie tytuł, nawet nie próbował wygrać. Na ławce rezerwowych usiedli: Franck Ribery, Philipp Lahm, Mario Gomez, Toni Kroos, Luiz Gustavo. Skończyło się nudnym 0: 0 i wyzywaniem szefów klubu przez skonfliktowanych z nimi najbardziej fanatycznych kibiców. Nic dziwnego, że Heynckes tak się opędzał od mikrofonów.