Po trzech latach mistrzostwo Hiszpanii zmienia adres. Gratulacji dla nowych mistrzów na Camp Nou nie było, ale też przynajmniej nikt zwycięzców nie pogonił do szatni zraszaczami. Było świecenie laserem w oczy Ikera Casillasa, wyzywanie Cristiano Ronaldo, absurdalne pretensje do sędziego, idiotyczne prowokacje Daniego Alvesa – robi się z nich już cały serial w odcinkach – ale zraszacze nie wyjechały. Inna sprawa, że i Jose Mourinho nie wyrywał się tym razem do świętowania na boisku jak wtedy, gdy jego Inter wyrzucił Barcę z Ligi Mistrzów. Pozostał w cieniu, przez cały wieczór, swoją nagrodę odebrał w ciszy.

Ma wreszcie to zwycięstwo nad Barceloną, na które czekał. Drugie od kiedy jest w Realu, ale pierwsze naprawdę wielkie, bo finał Pucharu Króla to jednak emocje zastępcze. A to była wygrana wagi ciężkiej: pierwsza od czterech lat na boisku Barcelony, bezapelacyjna, dżentelmeńska. Jeśli ktoś tu szukał kłótni, to raczej Barca. A Dani Alves nie powinien dokończyć meczu, po tym jak w drugiej połowie zatrzymał kontratak Ronaldo łapiąc go wpół i leżącemu Portugalczykowi wjechał jeszcze butem w żebro. Nie dostał nawet żółtej kartki. Leo Messi próbował w przerwie udowodnić sędziemu, że faworyzuje Real. W zestawieniu z tym co robił Alves wyszło śmiesznie. To Barcelona sama sprowadziła na siebie wszystkie nieszczęścia.

Zaćmienie Puyola

Zawiedli niemal wszyscy jej bohaterowie. Messi zawinił najmniej, ale był tak bardzo osamotniony, że właściwie nie miał ani jednej dobrej sytuacji. Xavi nie mógł sobie znaleźć miejsca, zmarnował w pierwszej połowie idealną okazję do wyrównania, po podaniu Messiego, i został zmieniony nim minęło 70 minut. Andres Iniesta gubił piłkę. Sergio Busquets, główny bezpiecznik w systemie gry Pepa Guardioli, wikłał się w dziwne piruety, bo nie miał komu podać. Alves był bliski strzelenia gola w pierwszych minutach, gdy zabrał piłkę, ale ubiegł go Casillas. Potem odbijał się od Fabio Coentrao, coraz bardziej poirytowany. A Carles Puyol, ten któremu nie wolno się wahać, stracił rezon i podarował Realowi bramkę na 1:0. Była 16. minuta, Pepe uderzył głową po rzucie rożnym, Victor Valdes obronił, ale nie zatrzymał piłki. Spadła pod nogi Puyola a ten nie wybił jej od razu, tylko przyjął i Sami Khedira przepchnął ją za linię. Realizator powtarzał tę sytuację do znudzenia, analizując, czy Niemiec był na spalonym gdy uderzał Pepe. Być może, ale potem była jeszcze interwencja Valdesa i dotknięcie piłki przez Puyola, więc można uznać, że zaczęła się już nowa akcja, a wtedy pozycja spalona pozostaje bez kary.

Cristiano nie znika

Pep Guardiola też się do tej porażki przyczynił. Cristian Tello strzelał bez namysłu i bez sensu, Thiago wypadł blado, drużyna była w letargu, a trener nie obudził jej zmianami w przerwie, tylko pozwolił zmarnować następne minuty. Dopiero w 69. zdjął Xaviego, ten usiadł na ławce wściekły na siebie, a chwilę później był już remis. Po akcji Messiego, zamieszaniu w polu karnym, strzale Tello, odbiciu piłki przez Casillasa, poprawce Adriano i kolejnym odbiciu przez bramkarza z bliska strzelił wprowadzony właśnie na boisko Alexis. Ale Realowi wystarczył jeden kontratak, by odzyskać prowadzenie, i by Cristiano Ronaldo przyćmił Messiego. Dostał świetne podanie od Mesuta Oezila, uciekł Javierowi Mascherano, strzelił idealnie obok Valdesa. Dał zwycięstwo i mistrzostwo, bo trudno wierzyć, że Barcelona w czterech ostatnich kolejkach odrobi siedem punktów. Real tym meczem przeprosił się z futbolem. Ma swoje odkupienie win Mourinho, ma Ronaldo, zawsze oskarżany, że znika w wielkich meczach.

Barcelona dostanie być może szansę rewanżu szybko, w finale Ligi Mistrzów. Ale do Gran Derbi w Monachium na razie daleko. Barcelona i Real muszą we wtorek i środę w półfinałowych rewanżach odrabiać straty. Realowi wystarczy jeden gol, Barcelona potrzebuje przeciw Chelsea dwóch. A w meczu z Realem znów się przekonała, że jak nie trafia Messi, to nie ma gdzie szukać pomocy.