W czwartek przedostatnia kolejka ligi. To będzie wojna na telefon: wszystkie mecze rozpoczną się o 18.
Legia jedzie do Gdańska na mecz z walczącą o utrzymanie Lechią, Ruch zagra ze zdegradowaną Cracovią (wyrok wykonała w derbach Wisła, wygrywając w poniedziałek 1:0 po golu Maora Meliksona), Lech zmierzy się z Podbeskidziem, którego trener przyznał, że dla jego drużyny rozgrywki powinny już się skończyć. Trudno też wyobrażać sobie wielkie poświęcenie piłkarzy Widzewa w spotkaniu z Koroną Kielce czy Jagiellonii, grającej z zaprzyjaźnionym Śląskiem.
Jeśli mistrza mielibyśmy poznać już w czwartek, Legia musiałaby wygrać, a pozostali czterej kandydaci – stracić punkty. Dlatego bardziej prawdopodobne jest, że mistrz narodzi się w bólach w ostatniej kolejce. Wtedy najtrudniej będzie właśnie Legii, która zagra z Koroną.
Rok temu Wisła kończyła ligę z 56 punktami i przyjęła to ze wstydem, teraz to maksimum, jakie mogą osiągnąć tylko Legia lub Śląsk. Piłkarze Macieja Skorży grają pod największą presją. Do tytułu mają wszystko, czego potrzeba – dobrych piłkarzy, pieniądze, stadion i kibiców. Na szczycie utrzymują się niemal od początku wiosny, chociaż ostatnio to już tylko dryfowanie. Nikt nie potrafił ich zepchnąć z pierwszego miejsca w tabeli, mimo że z ostatnich siedmiu meczów ligowych wygrali jeden.
Legia nie będzie się teraz mogła tłumaczyć kontuzjami, wszyscy są już zdrowi. A Orest Lenczyk w Śląsku musi radzić sobie bez Łukasza Madeja, Sebastiana Mili, Dalibora Stevanovicia i Jarosława Fojuta. – Wiadomo, że są problemy, ale podobno ja jako trener jestem od ich rozwiązania. Bo jak sobie trener z problemami nie radzi, to już go nie ma – stwierdził Lenczyk.