Nazywają go Tygrysem. Dlaczego, tłumaczyć nie trzeba, wystarczy raz zobaczyć, jak się z przyczajenia zrywa po kolejne gole. Nie wydaje się potężny, ale to same mięśnie. Ma wszystko: przyspieszenie, drybling, strzał, skacze wyżej niż obrońcy, bije, zanim oni uderzą. Jest rozmodlony poza boiskiem i bezlitosny na nim.
W poprzednim sezonie wygrał dla Porto Ligę Europejską. Rok i 40 mln euro później został w finale bohaterem Atletico. Jest wart tych 40 mln. To on dwoma golami rozbił Athletic, nawet jeśli łzy polały się dopiero po bramce Diego na 3:0.
Płakali kibice w baskijskich beretach, napastnik Iker Muniain zanosił się od płaczu, leżąc na boisku, i nie miał ochoty wstawać, choć do końca meczu zostało jeszcze po golu Diego kilka minut. Athletic wiele razy bywał tej wiosny piękny, zwłaszcza w pucharach, i chciałoby się dla niego lepszego zakończenia. A jemu nie była pisana nawet bramka na pocieszenie. Wygrali spodziewani bohaterowie.
Atletico zdobyło ten puchar drugi raz w ostatnich trzech latach. A Athletic? Finał przerósł tę drużynę. Zaczęła jak sparaliżowana, dała się zaskoczyć przy pierwszym golu Falcao – pięknym: Kolumbijczyk jednym skokiem zostawił obrońcę i uderzył z prawej strony pola karnego w lewy róg. A drugą bramkę sama Atletico podarowała, gdy po niecelnym podaniu w obronie piłka trafiła do Falcao, a ten znów zrobił w polu karnym swoje zygzaki i strzelił.