Jeszcze niedawno wydawało się, że polska liga powieli los rozgrywek w Portugalii, Hiszpanii czy Szkocji – zanim Glasgow Rangers zostali bankrutem. Dwa zespoły bijące się o mistrzostwo i tylko incydentalne zwycięstwa kogoś trzeciego, gdy akurat jeden z potentatów ma sezon przejściowy i się przegrupowuje.
Wydawało się, że przy rozsądnych właścicielach i inwestycjach Lech Poznań i Legia Warszawa wyprzedzą konkurencję o kilka długości. Zanim jednak duopol na dobre się rozpoczął, Lech musiał z powodu braku awansu do europejskich pucharów przez trzy sezony z rzędu redukować bieg na niższy, natomiast Legia jeszcze mocniej wcisnęła gaz i dziś grozi nam długoletni monopol.
Legia ma zaledwie trzy punkty przewagi nad drugim Śląskiem Wrocław. Tyle co nic, i ta sytuacja nie usprawiedliwia przyznawania zawodnikom Henninga Berga tytułu już przed rozpoczęciem rundy wiosennej. Warszawianie przegrali jesienią pięć meczów – o dwa więcej niż Lech i o jeden więcej niż Śląsk. A jednak w to, że Legia spokojnie sięgnie po trzecie z rzędu mistrzostwo, mało kto wątpi.
Wszystkie wpadki w lidze – z Bełchatowem u siebie i na wyjazdach z Podbeskidziem, Piastem, Pogonią i Górnikiem Łęczna, a więc zespołami środka tabeli – Legia zaliczyła trzy dni po meczach w Lidze Europejskiej.
Berg często wystawiał w tych spotkaniach skład daleki od najsilniejszego. Norweg skorzystał w poprzedniej rundzie z 32 zawodników. Zrozumiałe, że po wygranej z Trabzonsporem i zapewnieniem sobie awansu do fazy pucharowej LE wycieczka do Łęcznej na mecz z Górnikiem nie wywoływała specjalnych emocji.