Miniony weekend zapisze się w dziejach niemieckiego futbolu. Rzadko kiedy spadek jakiejś drużyny wywołuje takie emocje i poruszenie, ale trudno, by było inaczej, skoro Hamburger SV był jedynym klubem, który w Bundeslidze grał nieprzerwanie od ponad pół wieku. Zdobył w tym czasie trzy tytuły mistrzowskie i Puchar Europy (1983).
Na tę katastrofę zanosiło się od kilku lat. HSV uciekał znad przepaści rzutem na taśmę albo ratował się przed spadkiem w barażach. Wydawało się, że tym razem też się uda. Cztery zwycięstwa w sześciu ostatnich kolejkach, w tym sobotnia wygrana z Borussią Moenchengladbach (2:1), jednak nie pomogły. Limit szczęścia został wyczerpany.
54 lata, 262 dni, 0 godzin, 15 minut – dokładnie tyle wskazywał słynny zegar na Volksparkstadion, odmierzający czas spędzony w Bundeslidze, gdy wybrzmiał końcowy gwizdek sędziego. Wcześniej Felix Brych musiał jednak przerwać mecz na kwadrans po tym, jak grupa wściekłych chuliganów obrzucała pole karne rywali świecami dymnymi. Potrzebna była interwencja policji.
– To bolesne chwile dla naszej społeczności. Ale jesteśmy twardzi jak diament w klubowym logo. Pokażemy siłę i wrócimy do elity – zapowiada prezes Bernd Hoffmann. Wspomniany zegar zostanie teraz zdemontowany i trafi do muzeum jako zabytek. Kto wie, może po awansie w jego miejsce pojawi się nowy.
Kiedy w Hamburgu płacz mieszał się z furią, w Wolfsburgu trwała fiesta. Zespół Jakuba Błaszczykowskiego (na boisku od 71. minuty) pokonał aż 4:1 innego spadkowicza FC Koeln i zakończył sezon na 16. pozycji. W barażach (17 i 21 maja) zmierzy się z Holstein Kiel, trzecią drużyną drugiej ligi.