– Spójrzcie na obecną kadrę. Co można zrobić z tymi zawodnikami? Grać tiki-takę? – pytał dziennikarzy Koeman po bardzo słabym meczu (1:1) z Granadą – rywalem, który balansuje nad strefą spadkową.
Katalończycy, nawet w kryzysie, takich przeciwników powinni pokonywać rezerwowym składem. Tymczasem przez niemal całe spotkanie bili głową w mur i musieli gonić wynik. Przegrywali już po dwóch minutach, punkt w końcówce uratował im Ronald Araujo.
Urugwajski obrońca był najgroźniejszym piłkarzem Barcy, wyręczył napastników, a Koeman do ataku posłał też po przerwie drugiego ze stoperów Gerarda Pique. Tiki-takę zastąpiły dośrodkowania w pole karne. Katalończycy przez prawie 80 procent czasu byli przy piłce, ale z tej przewagi nie pierwszy raz niewiele wynikało. Nic dziwnego, że gospodarzy żegnały gwizdy.
Po odejściu Leo Messiego i ratowaniu klubowej kasy wypożyczeniem do Atletico Antoine'a Griezmanna nikt nie oczekiwał cudów. To miał być sezon przejściowy. I choć Barca w lidze jeszcze nie przegrała (dwa zwycięstwa, dwa remisy), to mecz z Bayernem w Champions League (0:3) pokazał, że w starciu z silniejszymi rywalami Katalończycy są bezradni.
Problem jest głębszy niż to, co widzimy na boisku. Wychodzą lata zaniedbań. Pandemia obnażyła nieudolne rządy Josepa Marii Bartomeu, które doprowadziły klub na skraj bankructwa. Nadzieją miał być powrót Joana Laporty, ale prezes nie dotrzymał obietnicy, która wyniosła go na stanowisko, i pozwolił odejść Messiemu. Twierdził, że nie było wyjścia, budżet Barcy dłużej by tego nie wytrzymał.