Czuje się pan, jak towar?
Paweł Wszołek: Tak. Przy okazji transferu do Hannoveru nikt nie liczył się z moim zdaniem. Nikogo nie obchodziło czy ja w ogóle chce tam iść. Planowałem opuścić Polskę latem, na spokojnie. Propozycję z Niemiec dostałem nagle, o 23 wieczorem, a następnego dnia miałem podpisywać kontrakt. To było szalone, nie wiedziałem o tym wcześniej, nikt ze mną niczego nie konsultował. W weekend w Warszawie pojawił się Joerg Schmadtke, dyrektor sportowy Hannoveru i dowiedziałem się od niego, że propozycja wysłana została dużo wcześniej. W Polonii nie poinformowano mnie o tym, milczał także mój menedżer Jarosław Kołakowski, w końcu postawiono mnie przed faktem dokonanym. Miałem zmienić swoje życie z dnia na dzień. Komuś zależało, żebym podejmował decyzję bez zastanowienia.
Mój menedżer zawiódł mnie. Zostałem sam. Nie wiem, komu mam ufać
Schmadtke przekonał pana, że jednak warto?
Przyleciał do mnie prosto ze zgrupowania w Hiszpanii, widać, że Niemcy bardzo chcą mnie w swojej drużynie. Nie ukrywam, że przyjazd pana Schmadtke zrobił na mnie wrażenie, to był bardzo miły gest. Wcześniej byłem gotowy wsiadać w samolot i lecieć do Hanoweru negocjować kontrakt w siedzibie klubu. Tyle, że nie było czego negocjować. Nagle gotowa umowa, z ustalonymi wszystkimi szczegółami, znalazła się na biurku przede mną i miałem ją podpisywać.
To prawda, że nie było w niej tak zwanej „signing fee", czyli kwoty, jaka należy się panu za sam podpis?
Prawda. Mam wrażenie, że byłem oszukiwany. Wieczorem dowiedziałem się o propozycji, a następnego dnia po dwóch treningach miałem jechać samochodem do Niemiec. Kiedy się nie zgodziłem, zaproponowano mi samolot kolejnego dnia rano. Gdy pojawiłem się w klubie, nagle wszyscy mnie namawiało, żebym się pakował. Ze zdziwieniem zobaczyłem, jak wszystkim zaczęło zależeć na mojej karierze.
Czułem się jak prostytutka sprzedawana na Zachód