Po dwóch meczach eliminacji Polska prowadzi w grupie i to jedyny powód do zadowolenia.
Najlepszą recenzją tego, co się stało we Wrocławiu i Serravalle, była poza Leo Beenhakkera z pierwszej połowy, zanim Ebi Smolarek strzelił pierwszą bramkę. Głowa spuszczona, twarz schowana w dłoniach. Trener raczej nie rozmyślał o tym, że trawa w Serravalle nierówna, że dziś prawdziwych kelnerów już nie ma, a po powrocie do Polski czeka go festiwal schadenfreude.
Beenhakker zobaczył dwukrotnie w ciągu czterech dni, że nie ma drużyny. Duch poprzednich eliminacji uleciał, czy na dobre, pokażą mecze z Czechami i Słowacją. Na razie gołym okiem widać, że jest źle. Gra reprezentacji jest katorgą dla widza, na bohatera meczów ze słabymi wyrósł bramkarz Łukasz Fabiański.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie zadaje sobie pytania, dlaczego gramy źle. Zamiast tego są rozważania, kto pod kim ryje, kogo trener sekuje i kto powinien odejść, ze śladową refleksją na temat własnych błędów.
Beenhakker znalazł wrogi sobie spisek menedżerów tam, gdzie od lat króluje nieuczciwość, interesowność, a czasem zwyczajna głupota. Przechodził to każdy trener polskiej kadry. Część działaczy PZPN też zajmuje się nie tym, co trzeba, wypatrując tylko następnej klęski, żeby można się było Holendra pozbyć i zdobyć trochę punktów w kampanii wyborczej przed zjazdem.