Niewiele świadczyło przed meczem na korzyść Lecha, można się było nawet obawiać porażki tak wysokiej, że sprawa awansu byłaby praktycznie rozstrzygnięta. A jednak Lech wierzył i dziś jest blisko rundy grupowej Ligi Europy. Gdyby mu się udało, zarobi miliony złotych. Kilka razy więcej niż wówczas, gdy grał w rundzie grupowej Pucharu UEFA, bo razem z reformą rozgrywek podniesiono premię. Za sam awans – z 200 do 900 tysięcy euro, a to tylko początek.
To, co uważano za urzędowy optymizm, okazało się trafną przepowiednią. Trener Jacek Zieliński uspokajał przed wyjazdem na Ukrainę, że każda zła passa kiedyś się kończy, Lech jeszcze żyje, Dnipro ostatnio przegrało w lidze na swoim stadionie z Metalistem Charków 0:1, więc dlaczego poznaniacy mieliby być gorsi.
Zaczęło się dla Lecha podobnie jak w dwóch poprzednich meczach, tylko szczęśliwiej. W czwartej minucie spotkania ze Spartą w Pradze Manuel Arboleda oddał świetny strzał głową, instynktownie obroniony przez bramkarza. W tej samej minucie podczas rewanżu na Bułgarskiej Arboleda też wyskoczył do strzału, piłka jeszcze odbiła się od czeskiego obrońcy i trafiła w słupek.
Do trzech razy sztuka. W piątej minucie spotkania na Dnipro Arena Semir Stilic wykonywał rzut wolny daleko za polem karnym. Arboleda jak zwykle przy stałych fragmentach gry pobiegł w pole karne przeciwnika, jak zawsze wyskoczył do piłki, ubiegł Oleksandra Hładkiego i piłka wpadła do siatki.
Dnipro w takiej sytuacji jeszcze w tym sezonie nie było i wyraźnie nie potrafiło jej zaradzić. Lech bez czterech podstawowych piłkarzy, poskładany i pocerowany przez Zielińskiego, spisywał się bardzo dobrze. Marcin Kikut skutecznie zastępował Grzegorza Wojtkowiaka, Luiz Henriquez Seweryna Gancarczyka, a Ivan Djurdjevic stworzył z Manuelem Arboledą parę stoperów nie gorszą niż Arboleda – Bosacki.