Chciałoby się, żeby ten mecz się kojarzył z bramkami, twórczym transem Barcelony, „la manitą”: wyciągniętą dłonią i pokazanymi na palcach rozmiarami zwycięstwa. Ale mocniej zapadną w pamięć sceny walk i kłótni.
Zwłaszcza tych z ostatnich minut, między przyjaciółmi, którzy pół roku temu szli razem po mistrzostwo świata: Sergio Ramos bijący w twarz Carlesa Puyola i odpychający Xaviego, Iker Casillas wygrażający Gerardowi Pique.
Dwa razy tego wieczoru, tuż przed przerwą i tuż przed końcem, biły się właściwie całe drużyny. Niezwykłe, że tylko Sergio Ramos wyleciał z boiska, bo czerwonych kartek mogło być kilka. A Jose Mourinho? Siedział na ławce potulny, upokorzony, patrzący wszędzie i nigdzie. – Barcelona była fantastyczna, my fatalni. Trzeba pracować ciężej – mówił po meczu.
Barcelona zabrała Realowi prowadzenie w lidze, zabrała miano niepokonanego we wszelkich rozgrywkach tego sezonu, rozwiała jego złudzenia, że między wielkimi ligi hiszpańskiej zapanowała znowu równowaga sił.
Ale Mourinho stracił na Camp Nou dużo więcej. On już w Realu spokoju nie zazna, a na pewno nie w tym sezonie. Choćby wygrał Ligę Mistrzów, a nawet rewanż z Barceloną, co zresztą nie byłoby takie zaskakujące, znając moc tego trenera w meczach u siebie. Bezsilności na Camp Nou i tak nikt mu nie zapomni. Można ją pomścić tylko wygrywając tam w następnym sezonie. A i to może być za mało na taki wstyd.