Legia była faworytem rewanżu. W pierwszym meczu pokonała Lechię na jej boisku 1:0. Kibice Lechii (z najważniejszymi politykami włącznie) zarzucali wtedy trenerowi Tomaszowi Kafarskiemu, że przestraszył się legionistów i kazał swoim piłkarzom grać zbyt ostrożnie.
Wczoraj Lechia rozpoczęła mecz na Łazienkowskiej z dwoma napastnikami – Bedim Buvalem i Ivansem Lukjanovsem – oraz Abdou Traore za nimi. I nic z tego nie wynikało. Lechici marzyli o finale, przypominali, że grają w nim raz na 28 lat (1955, 1983), i od ostatniego występu właśnie tyle lat mija. Historia miała się powtórzyć, ale nikt z nią tego nie uzgadniał.
Lechia grała tak, jakby przed wyjściem na boisko zostawiła w szatni wiarę i ambicję. Ofensywne ustawienie nie oznaczało gry do przodu. A ponieważ Legia nie musiała bić się o gole, też się nie wysilała. Jeśli nie chce się jednym i drugim, to mecz nie może być dobry.
W pierwszym kwadransie każda z drużyn miała po jednej szansie. Dla Lechii była to zarazem szansa ostatnia. Jedyny groźny strzał oddał po rzucie rożnym Traore, ale piłka przeleciała obok słupka. Bramka w tej części gry padła po wymanewrowaniu gdańskiej obrony przez Macieja Rybusa i Miroslava Radovicia. Piłka po strzale tego ostatniego niemal wturlała się do bramki.
Druga połowa była nudna jak pierwsza, ale przynajmniej kibice zapamiętają bramki. Drugi gol padł po dośrodkowaniu Jakuba Wawrzyniaka i podbiciu piłki przez Ivicę Vrdoljaka.