To było oczyszczenie ze wszystkiego, co się działo przez ostatnie tygodnie. Wydawało się, że nie ma w scenariuszu miejsca na takie zakończenie, a jednak się znalazło: na wyrównaną walkę bez czerwonej kartki, bez bijatyki, na dobre sędziowanie, przyjazne gesty, również wzruszenie, gdy jako rezerwowy wchodził operowany niedawno po wykryciu guza wątroby Eric Abidal.
Nawet Emmanuel Adebayor, który jak zwykle przytargał ze sobą na boisko niewyczerpany zapas chamstwa, nie był w stanie tej atmosfery zepsuć.
Po takim Gran Derbi chce się czekać na następne, a będą już w sierpniu, dwa w Superpucharze Hiszpanii. Na szczęście melodramatyczne „Por que?" powtarzane kilka dni temu przez zranionego Jose Mourinho nie pozostanie najważniejszym pytaniem tej wiosennej wojny. Już raczej: czy nie można było tak od razu?
Real wreszcie skończył mecz z Barceloną w jedenastu. Wreszcie strzelił gola na Camp Nou, pierwszego od kiedy trenerem jest Pep Guardiola. Pokazał, że umie z Barcą zagrać inaczej: bez histerii, z szacunkiem dla rywala, ale przede wszystkim dla siebie. Nie tyle odważniej, bo odwaga na Camp Nou średnio popłaca, tylko rozsądniej. Szalony był jedynie początek, w tym pierwszym kwadransie było więcej futbolu niż w całym poprzednim meczu. Potem Real schował się i czekał na moment, gdy uda się z zaskoczenia wyskoczyć do przodu. Udało się dwa razy, pierwszego gola nie dał jednak strzelić Franck de Bleeckere.
To było tuż na początku drugiej połowy. Sędzia gwizdnął jeszcze zanim piłka trafiła do Gonzalo Higuaina i Argentyńczyk uderzył obok Victora Valdesa. De Bleeckere raczej się pomylił: przerwał grę, bo myślał, że przewrócony przez Pique Cristiano Ronaldo upadając faulował Javiera Mascherano. Mascherano udawał, bo zorientował się, że na pościg za Higuainem nie ma szans.