Jeszcze jeden taki wieczór i naprawdę powinni tego na jakiś czas zabronić. Wróciły wczoraj na Camp Nou wszystkie demony z wiosny. Prowokacje, faule, w których chodziło o to, by rywala zabolało najbardziej, pogardliwe spojrzenia Jose Mourinho, rozstający się z rozumem Pepe, nadpobudliwy oszust Dani Alves, walczący z sędzią o przegrane sprawy Xabi Alonso. Aż zebrała się wielka burza na koniec.
Bili się prawie wszyscy, Mesut Oezil, zmieniony wcześniej, wrócił na boisko z szaleństwem w oczach, sędzia obracał się dookoła, pokazując czerwone kartki: Marcelo, bo od jego faulu to się zaczęło, potem Oezilowi, Davidowi Villi. A pewnie skończy się też odsunięciem na jakiś czas od drużyny Mourinho. Trener Realu podszedł do Tito Vilanovy, asystenta Pepa Guardioli, i szarpnął go za ucho. Vilanova odwrócił się i go odepchnął. Real schował się w szatni i nie wyszedł na dekorację zwycięzców.
W tej dziecinadzie utonęło 90 pięknych minut. Może nie była piękna sama gra, ale za to w jaką historię się ułożyła. Jak w pierwszym meczu, Real był efektowny, a Barcelona skuteczna. Też do przerwy było 2:1 dla Barcy, też po asyście, a potem golu Leo Messiego, ale tym razem mistrz nie musiał odrabiać strat, to Real na gola Andresa Iniesty odpowiedział szybkim wyrównaniem. I zdążył drugi raz wyrównać pod koniec meczu, po zamieszaniu i strzale Karima Benzemy.
A gdy dogrywka wydawała się nieuchronna, debiutujący w Barcelonie Cesc Fabregas zaczął akcję, która skończyła się podaniem Messiego do Adriano, Adriano do Messiego i strzałem Argentyńczyka z woleja. A potem przegrani zaczęli wojnę.
BARCELONA - REAL MADRYT 3:2 (2:1)