Pora na kolejne gwiezdne wojny. To będzie już czwarty mecz Realu i Barcelony w nowym sezonie, po dwóch o Superpuchar i jednym ligowym. Za tydzień piąty, rewanż w Barcelonie. Szósty będzie wiosną w Primera Division, a kto wie co jeszcze przyniesie Liga Mistrzów.
W poprzednim sezonie ich meczów było pięć. Zaczynają się już zlewać w jedno strzelone w nich gole i rozpętane dyskusje. Pozostaje tylko wrażenie absolutnej dominacji Barcelony nad Realem, Leo Messiego nad Cristiano Ronaldo, Pepa Guardioli nad Jose Mourinho. Choć przecież nie w każdym meczu była przepaść, a tabela ligi hiszpańskiej mówi, że to Barcelona ma teraz coś do udowodnienia (traci do Realu pięć punktów).
Ale w Gran Derbi Messi i spółka są górą, a ten serial stał się tak ważny, że zaczyna spychać w cień wszystko inne. Nie możemy od niego oderwać oczu, wierzymy, że tu się rozstrzyga walka o duszę futbolu. Byle się nie okazało, że co za dużo, to niezdrowo.
Od kiedy w Realu są Cristiano Ronaldo i Mourinho i od kiedy los tak steruje, że najbardziej zgłodniały trofeów klub wpada na ten najbardziej ostatnio trofeów syty przy każdej możliwej okazji, w każdych rozgrywkach, wszystko, co nie jest Realem i Barceloną, zaczęło tracić blask.
Inne hiszpańskie kluby, choćby nie ustępowały tej dwójce w produkowaniu reprezentantów Hiszpanii, jak Valencia, choćby wydawały miliony na piłkarzy, jak Malaga, sprowadzały najgorętsze nazwiska na rynku, jak Atletico zrobiło z Radamelem Falcao, to nie wyskoczą z tak długiego cienia. Wiele z nich miało w ostatnich miesiącach problemy, by znaleźć sponsora na koszulkę chętnego dać choćby kilka milionów euro. Nie da się wszystkiego wytłumaczyć kryzysem, na Barcelonę i Real setki milionów jakoś się znajdują.