Po bezbramkowym remisie w Chorzowie w pierwszym spotkaniu przed tygodniem Legia wcale nie była pewna swego. Trener Jan Urban nie wystawił już zupełnie rezerwowego składu, ale z konieczności musiał sprawdzić, ile warta jest jego drużyna bez Danijela Ljuboi. Serb narzekał na drobny uraz i wczoraj, tak jak Jakub Kosecki, nawet nie usiadł na ławce rezerwowych.
Na boisku wcale nie było widać, że Ruch broni się przed spadkiem, a Legia pewnym krokiem idzie po mistrzostwo Polski. Raziła gra w obronie gospodarzy, przerwy między Michałem Żewłakowem a Inakim Astizem były tak duże, że napastnicy Ruchu co kilka minut sprawdzali, w jakiej formie jest Wojciech Skaba. Bramkarz Legii w lidze może tylko oglądać grę Duszana Kuciaka z ławki rezerwowych, pokazuje się tylko w Pucharze Polski.
Legia nie grała, jak przystało firmie zgłaszającej aspiracje do Ligi Mistrzów. Irytowała. Młody bramkarz Ruchu Krzysztof Kamiński nie miał problemów ze strzałami Miroslava Radovicia, Marek Saganowski nawet nie trafiał w bramkę. Kamiński stanął na wysokości zadania, broniąc rzut karny. Legia nie potrafiła wykorzystać nawet tego – Radović strzelił lekko i blisko bramkarza.
W przerwie Urban zmienił Michała Żewłakowa, czuł, co się święci. Legia rozpoczęła dobrze, bo w 52. minucie Władimir Dwaliszwili strzelił gola głową po podaniu Michała Kucharczyka. Radość Legii trwała chwilę. Trzy minuty później Filip Starzyński zrobił to, co w pierwszej połowie nie udało się Radoviciowi, i wykorzystał rzut karny. W tym momencie w finale był Ruch.
W ostatnich meczach Legii świetnie w ataku gra obrońca Artur Jędrzejczyk. To on podawał zza końcowej linii w meczu z Wisłą i strzelił w tamtym spotkaniu drugiego gola. Wczoraj w 60. minucie wbiegł w pole karne i efektownie się przewrócił. Tomasz Musiał chyba się pomylił, dyktując trzeci rzut karny w tym spotkaniu, Legia odniosła kolejne zwycięstwo „z małą pomocą przyjaciół". Gol Dwaliszwilego dał gospodarzom prowadzenie i awans, chociaż nerwowo było do samego końca.