Sam awans w skali europejskiej nie jest specjalnym wydarzeniem, ale mistrzowi Polski nie udało się zagrać w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach od 17 lat. Taśmy z występami Legii i Widzewa z lat 90. są już zdarte, wystarczy włączyć je jeszcze raz, by zrozumieć, że zmieniło się wszystko.
Witamy w innej rzeczywistości, na innym stadionie, innym boisku i w lepszym oświetleniu. Inne są też pensje piłkarzy. Żeby jednak potwierdzić swoją przynależność do bogatej Europy, Legia musi zrobić dziś wieczorem ostatni krok. Tak blisko Ligi Mistrzów nie byliśmy od dawna.
Wyprzedzili nas już niemal wszyscy. Kiedy rok po roku w sierpniu boleśnie zderzaliśmy się z rzeczywistością, awans zapewniały sobie kluby z Białorusi, Rumunii czy Słowenii. Polakom ciągle czegoś brakowało – a to losowanie było nieszczęśliwe, bo przed reformą Michela Platiniego trzeba było mierzyć się z Barceloną i Realem, a to kilku chwil do szczęścia, jak dwa lata temu, gdy Wisła straciła gola z Apoelem Nikozja siedem minut przed końcem meczu.
Legia wydaje się mieć wszystko, by osiągnąć wreszcie to, co innym się nie udało. Budżet sto milionów złotych jest wyższy niż klubów, którym udawało się w ostatnich latach wejść do Ligi Mistrzów. Trener Jan Urban ma szeroki skład, niemal na każdej pozycji jest konkurencja.
Hasło, że Legia mogłaby wystawić dwa równorzędne składy, obaliły co prawda dwie ostatnie porażki w ekstraklasie, jednak Urban ma komfort, bo na najważniejsze mecze wystawia zawodników wypoczętych i głodnych gry. Może nawet podrażnionych tym, że nie grają co trzy dni.