11-tka marzeń

Czasami w pamięć zapadają piłkarze, którzy nie tylko dobrze grali, ale coś sympatycznego się z nimi łączy. W tej jedenastce znaleźli się właśnie tacy. Mają pomniki pod stadionami i w sercach kibiców.

Publikacja: 15.09.2013 14:12

Giacinto Facchetti.

Giacinto Facchetti.

Foto: dpa/afp

Widziałem, jak na Stadionie Azteca Diego Maradona wbija dwie bramki Anglikom: jedną ręką, a drugą po rajdzie przez pół boiska. Pamiętam też scenę z następnego dnia. Maradona odwiedził w Meksyku biuro prasowe mundialu. Przechadzał się w towarzystwie prezydenta MKOl Juana Antonio Samarancha i patrzył pogardliwie na dziennikarzy z całego świata. Brakowało tylko, żeby dał nam do ucałowania swoją dłoń. To był geniusz, ale mały człowiek, o czym później też wielokrotnie nas przekonywał. Oglądałem jego akcje z otwartymi ustami, jednak nie jestem w stanie go polubić.

Na mojej liście „piłkarzy ze snów” są więc tacy, którzy nie tylko wspaniale grali, ale choć wielu uważano za bogów, mieli cechy ludzkie.

BRAMKARZ

Lew Jaszyn. Radziecki bramkarz, być może najlepszy w historii piłki nożnej. Najbardziej znany, obok Jurija Gagarina, agent reklamowy Związku Radzieckiego. W czasach kiedy Nikita Chruszczow sprawdzał zelówki swoich trzewików na mównicy Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku, wzbudzając popłoch i śmiech, Lew Jaszyn był już mistrzem olimpijskim i mistrzem Europy. FIFA powołała go do „reprezentacji świata” na mecz z Anglią, na Wembley, z okazji setnej rocznicy powstania pierwszego piłkarskiego związku krajowego. „France Football” przyznał mu „Złotą Piłkę” dla najlepszego zawodnika Europy. Żaden inny bramkarz nie zdobył tego trofeum. Jaszyna wszyscy szanowali, a wbicie mu bramki nobilitowało strzelców na całym świecie, bo było trudne.

Lew Jaszyn całe swoje dwudziestoletnie piłkarskie życie spędził w jednym klubie – Dynamie Moskwa, finansowanym przez milicję i służby specjalne. Za wierną służbę został odznaczony Orderami Lenina, Czerwonego Sztandaru i Bohatera Związku Radzieckiego. Sam też był sztandarem, ale nie wykazywał żadnej aktywności politycznej. Człowiek z krwi i kości, miał w szatni schowaną paczkę Biełomorów, które popalał przed wyjściem na boisko. A kiedy mecz odbywał się w jesienną szarugę, Jaszyn rozgrzewał się stakanczikiem czegoś mocniejszego.

Był miły, otwarty, dla każdego miał dobre słowo, więc lubiano go powszechnie. Jeszcze go widziałem, w roku 1961, na Stadionie Dziesięciolecia. W pierwszym meczu reprezentacji ZSRR transmitowanym przez moskiewską telewizję bramkę z karnego strzelił mu Ernest Pol i Polska wygrała 1:0.

Wiele lat później zapadł na chorobę Bürgera. Amputowano mu nogę. Pomoc w ciężkich chwilach przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Zaoferował ją redaktor naczelny niemieckiego „Kickera” Karl-Heinz Heimann, który będąc żołnierzem Wehrmachtu na froncie wschodnim trafił do sowieckiej niewoli. Do domu wrócił po dziesięciu latach. Widocznie już sam ten fakt wpłynął na jego stosunek do Rosjan, bo z pomocą Adidasa zapewnił Jaszynowi opiekę medyczną. W roku 1988, kiedy w Niemczech odbywały się mistrzostwa Europy, Jaszyn był na nich gościem honorowym. Kiedy spotkaliśmy się w monachijskim Chińskim Ogrodzie, dziękowałem Bogu, że w szkole nie zaniedbywałem nauki języka rosyjskiego. Powiedział mi wtedy więcej, niż mogłem znaleźć w książkach.

Dokładnie 20 lat później pojechałem do Moskwy na finał Ligi Mistrzów. Chciałem stanąć pod pomnikiem Jaszyna koło stadionu na Łużnikach, żeby się trochę powzruszać. Ale dopiero ósma spytana przeze mnie osoba potrafiła powiedzieć mi, gdzie ten pomnik się znajduje. Kilka w ogóle nie wiedziało, kim był Lew Jaszyn.

PRAWY OBROŃCA

Carlos Alberto Torres, kapitan reprezentacji Brazylii, która w roku 1970 zdobyła tytuł mistrza świata. Niektórzy specjaliści utrzymują, że była to najlepsza drużyna w historii futbolu. Być może. Była mi bliska pokoleniowo. Carlos Alberto strzelił czwartą bramkę finału z Włochami, wygranego przez Brazylię 4:1. Dwa lata wcześniej przyjechał z reprezentacją Brazylii do Warszawy. Siedmiu piłkarzy tej drużyny zostanie wkrótce mistrzami świata. Mecz przegrany przez Polskę 3:6 doprowadził mnie do wewnętrznych konfliktów. Bo powinienem kibicować Polsce, a ja cieszyłem się z gry i zwycięstwa Brazylijczyków. To był jeden z tych meczów, które pamięta się do końca życia.

Carlos Alberto grał później w Cosmosie Nowy Jork, pierwszym klubie w holywoodzkim stylu, razem z Pele i Franzem Beckenbauerem.

Do Warszawy przyjechał ponownie w roku 2005, jako trener Azerbejdżanu. Początkowo było miło. Spotkaliśmy się po treningu, na zamkniętym stadionie Legii. Wspominał wielki stadion nad rzeką i dziwił się, że jest na nim jarmark. Był zdumiony, że nieznany mu facet, tysiące kilometrów od Brazylii, wspomina minuta po minucie mecz sprzed trzydziestu paru lat. Dałem mu do podpisania kilka starych brazylijskich pamiątek. Wziął do ręki, oczy zrobiły mu się mokre i przytulił mnie, powtarzając słowo „amigo”. Nazajutrz Polacy wbili jego drużynie osiem goli. A kilka miesięcy później, podczas rewanżu w Baku, kiedy Polska strzeliła trzecią bramkę, Carlos Alberto najpierw popchnął sędziego technicznego, a potem wszedł na boisko, chcąc dać do zrozumienia głównemu, że nieuczciwie sędziuje. I chociaż byłem na tym meczu, nie pamiętam tych wydarzeń tak jak tę bramkę z finału mundialu, oglądaną tylko w telewizji, i to dwa dni później.

ŚRODKOWY OBROŃCA

Bobby Moore, czyli Sir Robert Frederick Chelsea Moore. Człowiek mający pomnik na Wembley. Jedyny kapitan reprezentacji Anglii, który wzniósł nad głową Puchar Świata. Grał w reprezentacji 108 razy, nawet na minutę nie opuszczając boiska. Był legendą angielskiej piłki. Jego książki, bodaj pierwszej napisanej przez zachodniego piłkarza i przetłumaczonej na polski, uczyliśmy się na początku lat siedemdziesiątych na pamięć. Żyliśmy jeszcze wtedy w kulcie futbolu angielskiego. Ale wkrótce doszło do dwóch meczów z Anglią, po których nasza opinia uległa zasadniczej zmianie. Legenda Moore’a legła w gruzach na Stadionie Śląskim, kiedy Włodzimierz Lubański zabrał mu piłkę, strzelił bramkę, a Polska wygrała. Anglik już się po tym nie podniósł.

Raz otarłem się o niego w biurze prasowym Euro 92 w Malmoe. Siedział wymizerowany w amerykańskiej kurtce, jaką nosił Rambo. To były ostatnie miesiące jego życia. Dożył 51 lat, zmarł pokonany przez raka. Kapitan zszedł pierwszy.

ŚRODKOWY OBROŃCA

Franz Beckenbauer. Kiedy miał 10 lat, matka zabrała go w Monachium na uroczystości powitania reprezentacji Niemiec, która zdobyła nieoczekiwanie mistrzostwo świata. – Zapamiętaj to wszystko, Franz, bo może oglądasz coś takiego jedyny raz w życiu – mówiła, trzymając go nad głową, żeby mógł lepiej widzieć Fritza Waltera.

Dokładnie 20 lat później Franz Beckenbauer, w roli kapitana, poprowadził niemiecką reprezentację do drugiego tytułu, a po upływie kolejnych szesnastu zdobył z nią Puchar Świata jako trener. Pele nosił przydomek Król, a Beckenbauer – Cesarz. Był nim już w wieku dwudziestu kilku lat. Pamiętano go jako pomocnika, strzelającego bramki na mistrzostwach świata w Anglii (m.in. Lwu Jaszynowi) i pechowca, który w półfinałowym meczu mundialu w Meksyku z Włochami, po wybiciu barku grał z ręką przywiązaną bandażem do tułowia.

Beckenbauer przyczynił się do poprawy wizerunku Niemca w Polsce. W latach 60. i 70. czterej pancerni, ich pies i Hans Kloss nie pracowali bynajmniej na rzecz pojednania polsko- niemieckiego. A Beckenbauer grał tak wspaniale, że jego pochodzenie nie miało znaczenia. Poza tym po zejściu z boiska był sympatyczny i nie gwiazdorzył.

Pierwszy raz widziałem go z bliska w Hotelu Europejskim, gdzie reprezentacja RFN zatrzymała się przed meczem z Polską w październiku 1971 roku. Chętnie rozdawał autografy i pozował do zdjęć z Polakami. To byłoby bardzo miłe, gdyby jeszcze Polska choć raz pokonała Niemców, z Beckenbauerem w składzie. A kiedy już raz wydawało się, że jesteśmy tego blisko, we Frankfurcie spadł deszcz, kontuzjowany Andrzej Szarmach nie mógł grać i Cesarzowi znów się upiekło. Wracałem z mundialu w Meksyku samolotem, którym leciała reprezentacja Niemiec. Wszyscy chętnie rozmawiali, a Beckenbauer dawał przykład.

Dostałem od Kazimierza Deyny koszulkę Beckenbauera z meczu w Warszawie i w roku 2000 zabrałem ją do Zurychu, wiedząc, że go tam spotkam. FIFA miała ogłosić gospodarza mundialu w roku 2006. Cesarz stał na czele komitetu organizacyjnego, ale Niemcy nie były faworytem wyścigu. Więcej szans dawano RPA. Tyle że w decydującym głosowaniu zabrakło jednego z członków Komitetu Wykonawczego. Szef federacji Oceanii, sędziwy Charles Dempsey, zatrzasnął się w toalecie (lub ktoś mu w tym pomógł). Miał głosować na RPA, lecz w tej sytuacji wygrali Niemcy.

Franz Beckenbauer stał się więc najważniejszą postacią na sali i nie przestawał udzielać wywiadów dziesiątkom telewizji. Szanse na podejście do niego w tak błahej sprawie jak autograf na koszulce były zerowe. Ale kiedy Beckenbauer stał przed kolejną kamerą, pokazałem mu z odległości kilku metrów tę koszulkę z przodu i z tyłu, z numerem 5, przypisanym do niego. Piłkarze rozpoznają takie rzeczy po latach. Cesarz odsunął operatorów, sam podszedł do mnie, zaczęliśmy rozmawiać, położył koszulkę na plecach żurnalisty z Kamerunu czy Togo, żeby łatwiej ją było podpisać. I wtedy byliśmy obaj z Franzem w afrykańskiej telewizji.

LEWY OBROŃCA

Giacinto Facchetti. Obrońca grający jak skrzydłowy. Pierwszy raz rozmawiałem z nim obok szatni reprezentacji Włoch na Stadionie Dziesięciolecia, w roku 1965. Schodził po metalowych schodach, a ja spytałem, jak się nazywają buty, w których gra. Tepa – odpowiedział i na tym nasz dialog się zakończył. Kochałem się w nim, bo grał w moim ulubionym (wtedy) Interze, który przez dwa lata z rzędu zdobywał Puchar Mistrzów. Drużyna prowadzona przez Helenio Herrerę uważana była za wzór obronnego stylu gry, zwanego catenaccio. Facchetti był w tym systemie kimś wyjątkowym. Dublował skrzydłowego, podawał i strzelał bramki.

Był kapitanem reprezentacji Włoch, która zdobywała mistrzostwo Europy (jego zdjęcie z pucharem wisi na Stadionie Narodowym w Warszawie) i wicemistrzostwo świata. Synonimem elegancji i fair play. Otrzymał za tę postawę nagrodę UNESCO. To był wysoki, wyprostowany, najprzystojniejszy piłkarz świata. Spotykaliśmy się w Monaco na gali UEFA i w Krakowie, kiedy przyjechał tu w roli wiceprezydenta Interu. Żył zaledwie 64 lata. Nowy stadion Interu będzie nosił jego imię.

POMOCNIK

Bobby Charlton. Pamiętam go z czasów, kiedy jeszcze grał na lewym skrzydle i chodził do fryzjera. A kiedy już przeniósł się na środek pomocy, stał się najtęższym mózgiem w historii angielskiego futbolu. Bez Bobby’ego Charltona Anglia nie zdobyłaby tytułu mistrza świata. Podobno kiedy do domu Charltonów przyjechali wysłannicy Leeds z propozycją dla starszego z braci Charltonów – Jackiego, matka powiedziała: Chyba zwariowaliście. Przecież Jackie nie umie grać w piłkę. Weźcie Bobby’ego.

Ostatecznie Bobby stał się „dzieckiem Busby’ego” w Manchesterze, a obydwaj z bratem zostali mistrzami świata. Był moim ulubionym pomocnikiem. Za grę dla Anglii, Manchesteru, któremu po katastrofie lotniczej kibicowało pół świata i za dżentelmeńską postawę w każdej sytuacji. Jego słynna „pożyczka” na łysej głowie, u kogoś innego śmieszna, u Bobby’ego Charltona rzadko bywała powodem żartów.

Z nim związana jest jedna z największych plam, jakie dałem i nie mogę sobie tego darować. Kiedyś, przy okazji mistrzostw świata lub kontynentów odbywały się mecze z udziałem dziennikarzy i dawnych gwiazd. Chętnych było zawsze więcej niż miejsc. Kiedy więc podczas mistrzostw Afryki w Tunezji, w roku 1994 organizatorzy zaprosili na mecz, zapewniając, że w drużynie dziennikarzy europejskich zagra Bobby Charlton, uznałem, że nie ma sensu iść, bo Charlton na pewno nie przyjdzie, a w tłumie dziennikarzy z całego świata nie będę się przepychał. Okazało się, że on przyszedł, a dziennikarzy było dziesięciu. I w ten sposób nie stałem się kolegą Bobby’ego Charltona z boiska.

POMOCNIK

Alfredo di Stefano. Piłkarz, który mógłby mieć w tej jedenastce miejsce na każdej pozycji w pomocy i ataku. Być może najlepszy w historii futbolu, ale i ostatni wielki, którego nie rozsławiła telewizja. W wielu miejscach na świecie ludzie nawet dobrze nie wiedzieli, jak di Stefano wygląda. A jak może wyglądać młody, wysportowany Argentyńczyk? Jeden z polskich dziennikarzy rzekomo spotkał się z di Stefano w Paryżu i opisał go jako kruczowłosego dżentelmena, podobnego do legendy argentyńskiego tanga Carlosa Gardela. W rzeczywistości di Stefano był blondynem o dość rzadkich włosach, z których pod koniec jego kariery już niewiele zostało.

Jego odkrywcą był prezydent Realu Santiago Bernabeu. W roku 1953 poleciał specjalnie do Bogoty (a wtedy to nie była podróż jak z Warszawy do Radomia), żeby obejrzeć go w barwach zespołu Millonarios. I mimo że di Stefano miał podpisany wstępny kontrakt z Barceloną, ostatecznie przyjechał do Madrytu i już tu pozostał. Był mózgiem i silnikiem wielkiego Realu, który w latach pięćdziesiątych pięć razy z rzędu zdobywał Puchar Mistrzów. Decydował o składzie, grze, zaakceptował Ferenca Puskasa, skreślił brazylijskiego mistrza Didiego. Fantastycznie strzelał, podawał, myślał za siebie i partnerów. Ironią losu było to, że ten geniusz nigdy nie wystąpił w mistrzostwach świata. Pojechał wprawdzie na mundial do Chile (1962) z reprezentacją Hiszpanii, ale podczas treningu doznał kontuzji. Dziś jest prezydentem honorowym Realu i to on wręcza koszulki co lepszym zawodnikom, sprowadzanym do Madrytu.

Spotkałem go kiedyś na lotnisku w Nowym Jorku, czekaliśmy na ten sam samolot. Kiedy już ochłonąłem i przestałem się do niego modlić, zacząłem rozmawiać. I od razu skończyłem, ponieważ bohater mojej młodości nie władał angielskim, a strach przed lotem sprawił, że nim przyjął mnie na audiencji, dodawał sobie otuchy w barze. Super gość.

PRAWOSKRZYDŁOWY

Manoel Francisco dos Santos, czyli Garrincha. Niepozorny mężczyzna z krótszą jedną nogą został najlepszym skrzydłowym świata. W Brazylii nazywano go „Radością narodu”. Zgromadzenie narodowe wydało dekret, na mocy którego Garrincha i Pele nie mogli podróżować razem samolotem, bo ewentualnej katastrofy nie przeżyliby ich rodacy. Był geniuszem dryblingu, tancerzem, dla którego piłka stanowiła rekwizyt, jak szarfa dla gimnastyczki artystycznej. Bawił się z przeciwnikami. Kiedy w jakiś wyszukany sposób udało mu się minąć obrońcę, wracał do niego, żeby zrobić to jeszcze raz. Ale szanował każdego i nawet jeśli ośmieszał, nie miał złych intencji. Do historii futbolu przeszedł jego gest wykonany podczas meczu Botafogo – Fluminense w marcu 1960 roku na stadionie Maracana w Rio. Kiedy Garrincha zobaczył, że kontuzjowany przeciwnik zwija się z bólu, wykopał piłkę w aut, aby dać szansę lekarzom na udzielenie pomocy. Od tamtej pory to jest niepisane prawo, obowiązujące na całym świecie.

Był dwukrotnym mistrzem świata, ale z życiem nie dawał sobie rady. Miał dwie żony, płodził dzieci bez opamiętania, pił na umór. Zmarł w zapomnieniu w wieku zaledwie 50 lat. Wyprawiono mu królewski pogrzeb, wystawiono pomnik, stadion w Brasilii nazwano jego imieniem. I przypomniano, że kiedy Pele i Garrincha grali wspólnie w reprezentacji, Brazylia nigdy nie przegrała.

NAPASTNIK

Edson Arantes do Nascimento, czyli Pele. „Król futbolu”. Ktoś większy niż dziś Leo Messi. Kiedy w roku 1958, w wieku 17 lat został mistrzem świata, w klubach piłkarskich wszystkich kontynentów spadło spożycie alkoholu. Każdy chciał grać jak Pele, ale nawet na trzeźwo było to niemożliwe. Nigdy nie widziałem go na boisku, a jedyną szansę straciłem. W roku 1960 przyjechał do Warszawy ze swoim klubem FC Santos i trenował na Stadionie Dziesięciolecia (mecz z Polską Santos rozgrywał w Chorzowie). Na ten trening przyszło z pięć tysięcy ludzi. A ja, obok, na moście Poniatowskiego czekałem na tramwaj do centrum, bo brat kupił od konika bilety do Kongresowej na „Złamaną strzałę”.

– Jeszcze go zobaczysz – pocieszał brat i miał rację. Widziałem Pelego wielokrotnie z bliska, na różnych turniejach, które uświetniał swoim majestatem, jednak nigdy z nim nie rozmawiałem. Najbliższy sukcesu byłem w Tunisie, ale przeszkodzili mi ochroniarze. Ci, którzy mieli go strzec, omal go nie stratowali, szukając jak najlepszej pozycji obok monarchy, żeby dobrze wypaść na zdjęciu z nim. Skończyło się to całkowitym zasłonięciem Pelego, więc fotka straciła sens.

Zimą tego roku Jacek Kurowski z TVP jako pierwszy polski dziennikarz przeprowadził prawdziwy wywiad z Pele. Pojechał do Sao Paulo, a przy okazji wziął od niego autografy na koszulce i bilecie z finału mundialu w roku 1970. Rarytas. No i przynajmniej w ten sposób mam Pelego w domu.

NAPASTNIK

Ferenc Puskas. Najsłynniejsza lewa noga futbolu. Mógł nią wiązać krawaty. Pierwszy piłkarz z numerem 10, którego znał cały świat. Po prawdzie, być może „magiczna 10”, przypisana do największych gwiazd pojawiłaby się i przed wojną. Tyle że wtedy nie grano z numerami na koszulkach. Pierwszy raz pojawiły się na mistrzostwach świata w Brazylii, w roku 1950.

Puskas był kapitanem i najważniejszym zawodnikiem słynnej węgierskiej „Złotej jedenastki” trenera Gustava Sebesa. Ta drużyna zdobyła złoty medal olimpijski w Helsinkach, rozbiła Anglię na Wembley 6:3, w Budapeszcie 7:1, nie przegrała kolejnych 32 meczów. Dopiero najważniejszy – finał mistrzostw świata z Niemcami w Bernie (1954).

To była jedna z największych sensacji, mecz obrósł legendą, do której Węgrzy dodali swoją, dramatyczną. Po rewolucji i sowieckiej agresji na Budapeszt kilku piłkarzy opuściło ojczyznę. Puskas początkowo tułał się po świecie, ostatecznie znalazł się w Madrycie i w wieku 30 lat, z wielokilogramową nadwagą, rozpoczął drugie życie w Realu. Wraz z di Stefano tworzył jedną z najlepiej zgranych par, jakie kiedykolwiek biegały po boiskach. Stał się legendą stadionu Bernabeu.

Dopiero pod koniec XX wieku mógł wrócić do ojczyzny. Kiedy zmarł w listopadzie 2006 roku, uroczystości żałobne odbywały się na Nepstadionie (noszącym już jego imię), a ciało złożono w krypcie kościoła św. Stefana. Byli prezydenci, przyjaciele i przeciwnicy z boiska przybyli na pogrzeb z całego świata. Miałem na stadionie miejsce obok trenera reprezentacji Austrii Josefa Hickersbergera. Obydwaj udawaliśmy, że nie płaczemy, tylko coś nam wpada w oczy.

Puskas wielokrotnie grał z Polakami i przebywał w naszym kraju. Ostatni raz w roku 1994, kiedy PZPN obchodził 75. rocznicę powstania. W hotelu Royal niedaleko Wawelu dostąpiłem wtedy zaszczytu stuknięcia się z nim kieliszkiem. Niewiele brakowało, a kilka lat wcześniej wystąpiłbym z nim w jednej drużynie. Podczas mundialu, na stadionie Unidad Cuauhtemoc w Meksyku zorganizowano mecz dziennikarzy Ameryka–Europa. Na stadion przybyły nieprzebrane tłumy chętnych. W przepełnionej szatni Europy ludzie wyrywali sobie koszulki, spodenki i buty. Ja wyrwałem koszulkę, butów zabrakło. Wtedy do szatni wszedł żujący gumę Ferenc Puskas, poprzedzany przez ogromny brzuch. Dla większości obecnych to już była postać anonimowa albo udawali, że go nie znają. Puskas miał buty, ale nie miał koszulki. Chciał zabrać moją, jednak na niego nie wchodziła. W rezultacie nie wyszedł na boisko z powodu braku koszulki, a ja ze względu na brak obuwia. W tej sytuacji nie zagrałem obok Puskasa przeciw Roberto Rivelino i Jose Altafiniemu, którego kiedyś z reprezentacji Brazylii wygryzł Pele. A było blisko.

NAPASTNIK

Eusebio da Silva Ferreira, czyli Eusebio po prostu. To był piłkarz, którego zdjęcie wisiało nad łóżkiem Kazimierza Deyny w Starogardzie Gdańskim. Kiedy bułgarscy i portugalscy obrońcy podczas mundialu w Anglii tak skopali Pelego, że nie mógł chodzić, Eusebio zajął jego tron. Nam, w Europie, Eusebio był bliższy, ponieważ stał się jedną z pierwszych gwiazd futbolu, spopularyzowanych przez telewizję. W roku 1962 Telewizja Polska pokazała pierwszy raz mecz finałowy o Puchar Mistrzów Benfica Lizbona – Real Madryt 5:3. Nie dość, że mecz znalazł się w kategorii „Legendy”, to 20-letni Eusebio strzelił dwie bramki w trzy minuty. W ciągu półtorej godziny stał się gwiazdą.

Cztery lata później doprowadził reprezentację Portugalii do brązowego medalu mistrzostw świata w Anglii. Sam pokonał Koreę, został królem strzelców turnieju. Półfinał Anglia–Portugalia na Wembley uważano wtedy za jeden z najlepszych, najładniejszych i najczystszych meczów, jakie kiedykolwiek rozegrano. Popularność Eusebio była tak duża i długotrwała, że kiedy w roku 1981 Włodzimierzowi Smolarkowi urodził się syn, ojciec dał mu imię Euzebiusz.

Jesienią 2008 roku Mennica Polska wybiła medal z wizerunkiem Eusebio i z tej okazji zaprosiła go do Warszawy. Skorzystała na tym Telewizja Polska i ja. Darek Szpakowski komentował akurat za granicą jakiś mecz Ligi Mistrzów i Włodek Szaranowicz zaprosił do studia mnie. Przez godzinę rozmawialiśmy z Eusebio w studiu, a potem prywatnie, już bez kamer. Opowiedział mi wtedy niezwykle smakowite historie, o których nie czytałem w książkach. Był taki, jakiego go sobie wyidealizowałem, siedząc w latach sześćdziesiątych przed biało-czarnym telewizorem w moim domku w Falenicy. Sympatyczny, bezpośredni, bez gwiazdorskich gestów.

Okazało się, że w Warszawie nie miał też żadnych ekstrawaganckich wymagań. Chciał tylko, żeby w pokoju hotelowym była zawsze butelka niebieskiego Johnnie Walkera. Kiedy kilka lat wcześniej przyjechał do Chorzowa na pucharowy mecz Benfiki Lizbona z Ruchem, podobno zakochał się w żubrówce. Normalny facet, który ma wprawdzie pomnik pod stadionem w Lizbonie, ale rzadko na niego wchodzi.

Widziałem, jak na Stadionie Azteca Diego Maradona wbija dwie bramki Anglikom: jedną ręką, a drugą po rajdzie przez pół boiska. Pamiętam też scenę z następnego dnia. Maradona odwiedził w Meksyku biuro prasowe mundialu. Przechadzał się w towarzystwie prezydenta MKOl Juana Antonio Samarancha i patrzył pogardliwie na dziennikarzy z całego świata. Brakowało tylko, żeby dał nam do ucałowania swoją dłoń. To był geniusz, ale mały człowiek, o czym później też wielokrotnie nas przekonywał. Oglądałem jego akcje z otwartymi ustami, jednak nie jestem w stanie go polubić.

Pozostało 97% artykułu
Piłka nożna
Bezwzględna Barcelona. Niespodziewany bohater meczu w Dortmundzie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Piłka nożna
Arabia Saudyjska organizatorem mundialu. Kosztowna zabawa na pustyni
Piłka nożna
Borussia Dortmund - Barcelona. Robert Lewandowski przyjeżdża do Łukasza Piszczka
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Paris Saint-Germain wygrywa, ale nadal stoi nad przepaścią
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Real Madryt odrabia straty. Kylian Mbappe z kontuzją