Przegrać z tak słabo i bez wyrazu grającą Legią było w sobotnie popołudnie dużą sztuką. A jednak Lechowi i Maciejowi Skorży to się udało. Niby zwycięzców się nie sądzi, ale o 17. Pucharze Polski dla Legii w dużej mierze zadecydowało szczęście.
Przełomowym momentem była 50. minuta spotkania, gdy po zamieszaniu, w polu karnym zawodnicy Lecha patrzyli jeden na drugiego, bramkarz Maciej Gostomski po raz kolejny w to popołudnie podjął decyzję niezrozumiałą dla nikogo na stadionie – łącznie pewnie z samym Gostomskim - a piłka trafiła do stojącego przed pustą bramką Marka Saganowskiego, który tylko dostawił stopę.
Jak się okazało był to decydujący gol. Jakże przy okazji symboliczny. Obrazował w tym samym stopniu politykę trenera Henninga Berga jak i sobotni mecz. Wszystkie gole w sobotę padły bowiem w przypadkowych sytuacjach, z niczego. Lech objął prowadzenie po samobójczym trafieniu Tomasza Jodłowca, który chwilę później wykorzystał koszmarny błąd Gostomskiego i doprowadził do remisu.
Puchar Legii zapewnił więc Saganowski – człowiek przez kibiców niewątpliwe szanowany i bardzo lubiany, ale który jest także kością niezgody wśród sympatyków Legii. Napastnik, który w każdym meczu walczy na całej długości i szerokości boiska, ale na gole zaangażowanie weterana się niespecjalnie przekłada. Saganowski w lidze strzelił tylko jedną bramkę – w sierpniu zeszłego roku przeciwko Koronie Kielce. Było to zresztą zarazem trafienie numer 100. w lidze 36-letniego napastnika.
A jednak trener Henning Berg zdecydowanie woli Saganowskiego od najlepszego strzelca drużyny – Orlando Sa, czego duża część kibiców Legii nie może szkoleniowcowi wybaczyć. Portugalczyk w finale nie znalazł się nawet w kadrze meczowej. Norweski szkoleniowiec powiedział przed spotkaniem jeszcze, że taka decyzja podyktowana była kontuzją zawodnika. Problem w tym, że pytany na okoliczność urazu Sa powiedział, że nic mu absolutnie nie dolega.